10 lipca 2014

Dzień 11-13 Ubud (V)

Pełni obaw, że znów nas niemiłosiernie wytrzęsie ruszyliśmy rano w drogę powrotną na Bali. Tym razem łódka była jednak większa, a do tego można było wpakować się na jej dach, z czego skorzystaliśmy. Przewodnik ostrzegał, że to śmierć na miejscu, ale jak to zazwyczaj w Lonely i tym razem przesadzili. Załoga również ostrzegła nas, że może nas trochę ochlapać. Baliśmy się o aparat, ale stwierdziliśmy, że najwyżej przesiądziemy się w trakcie. Trasa w tę stronę była dużo przyjemniejsza i rzeczywiście robiło się mokro, ale przynajmniej bujanie było do wytrzymania. Dotarliśmy na miejsce absolutnie cali w soli, a do tego Ania spiekła sobie bardzo dekolt i szyję. Zgodnie z zapewnieniami czekał na nas busik, który zabrał nas bezpośrednio do miejsca naszego zarezerwowanego w trakcie podróży noclegu w Ubud. Miasteczko już z okien samochodu nas zachwyciło. Miało klimat, miało duszę, miało wszystko, czego brakowało nam w Kucie. Chcieliśmy wejść do każdej knajpki i oglądać wszystkie przedmioty w sklepowych galeriach. Po przyjeździe ruszyliśmy na spacer i kierowani tylko intuicją skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, która prowadziła do malowniczej trasy wśród pól ryżowych, jak się później okazało bardzo polecanej w przewodnikach. Następny dzień spędziliśmy na szwendaniu się i chłonięciu miasteczka. Jedynym „punktem obowiązkowym”, z którego skorzystaliśmy była wizyta w Monkey Forest. Zwierzaki są cudowne i zgodnie z ostrzeżeniami bardzo zaczepne. Anię w pewnym momencie obskoczyły aż trzy próbując wyciągnąć wystającą z plecaka wodę, ale były przy tym urocze i łagodne. Różnie z tym jednak bywa, bo widzieliśmy też jak małpka jedną turystkę dość mocno ciągnęła za włosy. Po południu, tym razem obydwoje, zafundowaliśmy sobie masaż, który jest tutaj tak tani, że aż grzech nie skorzystać. No to wybraliśmy opcję z dodatkiem, w postaci gorących kamieni, które były zdecydowanie za gorące zarówno dla nas, jak i dla masażystek, niepotrafiących ukryć bólu poparzonych rąk. Prosimy o wybaczenie, następnym razem nie będziemy udziwniać, wystarczyło zresztą samo ugniatanie, abyśmy poczuli jak wiele nam brakuje do pozbycia się zakwasów z nóg po wspinaczce na Rinjani.

Atrakcją numer jeden w Ubud, według not na Trip Advisor, jest szkoła gotowania. Wykupiliśmy lekcję w tej właściwej i kolejny dzień rozpoczęliśmy zbiórką pod Ubud Palace i wycieczką na targ. Rafał szukał czegoś takiego od kilku dni: tętniącego życiem targowiska ze świeżymi owocami, na którym można wszystkiego spróbować, wszystko kupić i poczuć jak naprawdę żyją miejscowi. Na balijskim Placu Szembeka poza możliwością degustacji, opowiedziano nam o lokalnych produktach, ich walorach, sposobie hodowli. Potem krótki wykład o tym jak się sadzi i zbiera ryż i szkoła otworzyła przed nami swoje nie takie skromne progi. Wszystko zorganizowane perfekcyjnie, tak żebyśmy nie musieli się za dużo napracować, a jednocześnie by przekazać jak najwięcej wiedzy odnośnie specyfiki balijskiej kuchni, no i zaprezentować jak najwięcej dań. Całość zakończyła regularna wyżerka wszystkiego, co podobno przygotowaliśmy. Wspaniała zabawa i doskonały biznes w jednym. Nie dziwimy się świetnym recenzjom w internecie, dziwimy się natomiast, że za tę samą atrakcję turyści płacą w Kucie 3-4 razy więcej niż w Ubud. Cóż, Balijczycy oskubią Cię dokładnie do tego stopnia, do którego im pozwolisz. Pasuje nam ten układ, w którym ktoś, kto może sobie na to pozwolić płaci więcej, by oszczędniejszy turysta z Polski mógł zapłacić mniej.



Od samego przyjazdu do Ubud zastanawialiśmy się, co robić dalej, w trakcie kolejnych dni zamykających wyjazd. Mogliśmy zostać tam i organizować sobie jednodniowe wypady. Mimo, że mieścina nas totalnie urzekła to nie byliśmy przekonani czy będziemy się dobrze czuli przez tyle czasu w jednym miejscu. Ale jeśli się mamy przemieścić to gdzie i dokąd? Chcieliśmy zobaczyć trochę tu, trochę tam, a komunikacja na Bali jeśli jest wygodna, to nie jest tania, a opcje ekonomiczne zabierają dużo czasu. I tak spacerując Rafał rzucił, że szkoda, że nie mamy dwóch małych plecaków to byśmy ruszyli na skuterach. Ania podchwyciła temat i dodała, że może spakowalibyśmy się w mniejszy plecak, duży zostawili u naszych gospodarzy, wypożyczyli od nich skuter i ruszyli przed siebie. Dokładnie tak zrobiliśmy. Królowie życia w dwóch kaskach i zapełnionym za 5 zł bakiem. Ubud na pewno pierwsze za nami zatęskni, bo my zamierzamy się świetnie bawić odkrywając resztę wyspy.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 9-10 Gili (IV)

Gdy kupowaliśmy wycieczkę na wulkan, przedstawiciel firmy organizującej trekking wspomniał, że ktoś od nich będzie mógł nas zawieźć na Gili. Nie zgłębiliśmy tematu myślami będąc już przy czekającym nas wyzwaniu. Pod koniec trekkingu dostaliśmy potwierdzenie informacji o transporcie, a następnie odwieziono nas do portu i wysadzono w jakieś knajpce, skąd mieliśmy być dalej pokierowani. Do wyboru były: najbardziej imprezowa Gili Trawagan, niemal bezludna i pozbawiona życia Gili Menor, a także Gili Air łącząca zalety obu, i to właśnie tę wybraliśmy. Trójka chłopaków, współtowarzyszy wspinaczki, ruszała wyhulać się na Gili Trawagan. Po pół godziny dostali hasło, że mają się zbierać, a my inną łódką popłyniemy chwilę później. Skusił nas sprawny internet w knajpce i wykorzystaliśmy chwilę na sprawdzenie noclegów i cen za nie na wyspie, jednak nic nie wzbudziło naszego zainteresowania. Po chwili dostaliśmy informację, że w zasadzie to my też musimy iść, oto nasz bilet, a łódka odpłynie kiedy odpłynie. Zaniepokojeni bylejakością przekazu poszliśmy we wskazane miejsce, gdzie akurat z jakieś łódki wysiadała spora grupa ludzi. Pokazaliśmy nasze bilety, usłyszeliśmy, że mamy czekać i że musi  zebrać się 30 osób, aby wyruszyć. Rozejrzeliśmy się, poza nami może 3 osoby, ale w końcu jest dopiero 16:45, a słyszeliśmy wcześniej od Amerykanów, że prom rusza o 17. Czekamy. W międzyczasie zaczęło się kombinowanie ze strony lokalnych ziomków jak nas podejść. Najpierw zaproponowali, że za 200 tys. (ok. 50 zł) zabiorą nas prywatną łódką, która właśnie odpływa. W ręce trzymaliśmy bilety na prom, które kosztowały po 10 tys., więc grzecznie podziękowaliśmy. Łódka odpłynęła z dwójką hojnych turystyów. Potem, co jakiś czas przychodzili do nas zagaić z dziwnymi pytaniami i kolejnymi super ofertami, które konsekwentnie odrzucaliśmy. Przyszła jeszcze jedna europejska para, którą w ten sam sposób próbowali namówić na prywatną łódkę. Podsłuchaliśmy, że ona jest Brytyjką, ale mieszka na Gili. Oho! Zapaliła się nam zielona lampka– trzeba patrzeć na to, co oni robią, bo znają lokalne zwyczaje. Brytyjka przyznała, że o tej porze zawsze trzeba więcej zapłacić, ale na razie czekają, bo może zejdą z ceny. Oni przyjęli całą sytuację ze spokojem, my złościliśmy się nieco, że siedzieliśmy tyle czasu w knajpie, a mogliśmy się dopytać, przyjść wcześniej i załapać się na zwykły prom. Przewoźnicy dogadali się z Anglikami, a my cały czas czuliśmy, że coś jest nie tak i najpewniej chcą nas oszukać, zwłaszcza, że nie trzymali się jednej spójnej wersji.

Ania była przekonana, że wsadzą nas na zwykły prom, tylko dodatkowo nas za niego skasują. Gdy przekazaliśmy Brytyjce nasze obawy, to powiedziała, że tak nie jest i powtórzyła, że o tej godzinie nie ma kompletu i trzeba dopłacić. Lonely Planet zdawało się to potwierdzać, bo według nich ostatni prom odpływał nawet nie o 17, a o 16:30, a potem zostawały prywatne łodzie. Widzieliśmy, że Anglicy płacą miejscowemu. No dobra, chyba rzeczywiście przesadzamy. Trzeba się jakoś dogadać, bo zaraz przez swoją nadmierną podejrzliwość będziemy musieli tutaj spędzić noc. Ustaliliśmy, że za dwójkę zapłacimy 50 tys., oczywiście supa prajsa, nie mówcie nikomu i te sprawy. No to podchodzimy do Brytyjki i jej mówimy, że od nas chcą 50, a ta, że faktycznie supa prajsa, oni dali dwa razy tyle. W międzyczasie dołączył do nich kolega, Indonezyjczyk, dla którego też zakupili miejsce na Łodzi. Oni upewnili się u przewoźnika, że płyną jego łodzią, my upewniliśmy się, że płyniemy z nimi, zapłaciliśmy, a jak przyszło do wsiadania to nagle się okazało, że zamiast wskazanej wcześniej Anglikom łódki, płyniemy inną, wyładowaną po brzegi deskami, jajkami, a zewsząd pojawili się ludzie. Łącznie ponad 30 osób. Publiczny prom! Pięknie nas rozegrali. Indonezyjczyk towarzyszący tamtej parze, nie mógł tego przeboleć. Nie dziwię się, no bo jaką trzeba być sierotą, żeby dać się tak wykiwać przez swoich ziomków. Ostatecznie z lekkim uśmiechem stwierdzili, że płacąc 100 tys., zapłacili za wszystkich. My mamy nauczkę, żeby zawsze słuchać własnej intuicji i nie oglądać się na innych. Całe szczęście, że ta lekcja kosztowała nas tylko 13 zł. Trzeba uczciwie oddać, że była to jedyna tego typu historia ze strony miejscowych przez cały wyjazd, Indonezyjczycy niejednokrotnie wręcz zadziwili nas swoją uczciwością, a ich szczera życzliwość od pierwszego dnia na pewno przyczyniła się do uśpienia czujności.


Na Gili nie mieliśmy nic zarezerwowane i z plecakami postanowiliśmy ruszyć na poszukiwania przyjemnej miejscówki w rozsądnej cenie. Marzyliśmy, aby zmyć z siebie wulkaniczny pył, więc tym razem woleliśmy mieć ciepłą wodę. Dość szybko (czyli w połowie wyspy) udało się nam znaleźć urocze bungalowy, z królewskim łożem, łazienką na dworze i śniadaniem. Kontrolnie przeszliśmy jeszcze kawałek, ale ostatecznie wróciliśmy do pierwszego miejsca. Zachęcał nas do tego hamak na ganku, lekko ziomalska obsługa rodem z grochowskiej Żabki i wizerunek Boba Marleya przy barze.

Wstaliśmy wcześnie rano i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na spacer, chcąc uniknąć pełnego słońca. Przejście całej wyspy dookoła, robiąc po drodze krótkie przystanki na wejście do lokalnych sklepików, robienie zdjęć i brodzenie w oceanie, zajęło nam niecałe 2 godziny. Wyspa jest malutka, ale naprawdę urocza. Resztę dnia spędziliśmy na snorklowaniu (maskę, rurkę i płetwy wypożycza się za kilka złotych na dzień) i plażowaniu. W końcu upragniony, zwykły relaks.



Kolejny dzień na wyspie był dedykowany przyjemności Ani. W Indonezji panuje zasada „happy wife, happy life” i postanowiliśmy ją wdrożyć. Zaczęło się od nurkowania z butlą. Dzień wcześniej znaleźliśmy szkołę. Jest ich na wyspie kilka, większość prowadzona przez Europejczyków i wszystkie mają jednakowe ceny. Nurkowanie poprzedzono szkoleniem z teorii i małą praktyką w basenie. Nic w stylu krajów arabskich z rejonu Morza Śródziemnego, gdzie panuje zasada wiesz czy nie wiesz, jakoś to będzie. Po przerwie wykorzystanej na lunch wyruszyliśmy łódką na otwarte wody. Wraz z Anią pod okiem instruktora była jeszcze dwójka Finów, tata z córką, którzy planowali zrobić cały kurs potrzebny do otrzymania licencji. Nurkowanie było oczywiście cudowne i nawet udało się zobaczyć żółwia, czyli główną atrakcję na tych głębokościach. Po południu Ania miała zaplanowany masaż, czyi najpowszechniejszą na Bali i w okolicach przyjemność, z oszałamiającym stosunkiem jakości do ceny. Ostatnim punktem dnia była kolacja w najlepszej, według Trip Advisora, restauracji na wyspie, specjalizującej się w owocach morza. Rafał zamówił mix, który okazał się wielkim szaszłykiem z różnymi rarytasami, a Ania po obejrzeniu na żywo całego menu (ryby i inne zwierzaki są wystawione na lodzie przed wejściem) zdecydowała się na wypasioną barakudę i dwie krewetki wielkości małego jamnika. Wszystko było przepyszne, ale wciąż mieliśmy miejsce na deser. Ostatni etap podróży po smakach i zmysłach zrobiliśmy sobie w naszym barze (zawsze chcieliśmy mieć swój bar!) przy shishy i odrobinie alkoholu. Miało być łojenie shotów tequili do rana, ale po pierwszej kolejce okazało się, że opróżniliśmy resztkę ostatniej butelki. Nie chcieliśmy już zmieniać miejsca, więc musieliśmy zadowolić się innym dobrze nam znanym rarytasem: rumem z colą. To jedyny dzień podczas całej podróży poślubnej, kiedy któreś z nas przehulało milion. Rupii, rzecz jasna. Ania, rzecz jasna.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 5-8 Lombok (III)

Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Kierowca był punktualnie, po drodze zgarnęliśmy jeszcze 4 pary i dojechaliśmy do portu. Na miejscu miła niespodzianka. Nasze bilety obejmują też kurs powrotny do zrealizowania dowolnego dnia, a jeszcze możemy w cenie popłynąć na jedną z wysepek Gili (3 rajskie koralowe wysepki obok Lombok), zostać tam trochę i w ramach tego samego biletu jeszcze wrócić, a do tego odwiozą nas po powrocie tam gdzie chcemy busikiem. Lepszy układ niż wynikało z rozmowy indoangielskim podczas robienia rezerwacji. Nagle cała wyprawa stała się w naszych oczach naprawdę tania. Tu chyba naprawdę wszystko kosmicznie drożeje jak przychodzi lipcowy high-season. A w porcie kompletny chaos, 4 łódki odpływają jednocześnie, każda gdzie indziej, a nasze dwa plecaki leżą na wielkiej stercie wraz z innymi. Ciężko uwierzyć, że każdy po dopłynięciu odzyska swoje rzeczy, więc pilnujemy bagażu wzrokiem, trzymając dystans na wyciągnięcie ręki, aby upewnić się, że wejdzie do tej samej kabiny co my. A jednak. Sama przejażdżka tzw. szybką motorówką jest dużym przeżyciem i bardzo niejednoznacznym. Warto tutaj dodać, że akurat na Lombok płynęła najmniejsza z łódek, miała 5 silników o mocy 250 KM, a my siedzieliśmy na pierwszym miejscach, bo kulturalnie nie chcieliśmy się wpychać. Reszta pasażerów musiała być bardziej doświadczona w temacie, bo to był duży błąd. Oj duży błąd. Szybko wypływa się na otwarty i dość wzburzony ocean i rozpoczyna się walka. Naszym speedboatem rzuca to w górę to w dół, a żołądki ubijane są jak piana na bezę. Ludzie w koło są nad wyraz roześmiani, może coś przyćpali i im się podoba. Pewnie nie czytali w Lonely Planet jak wiele wypadków co roku notują przeładowane ludźmi i przeciążone silnikami motorówki. My też przeczytaliśmy dopiero po fakcie i nas również to bawi. Jednak jak po pół godziny walka nie ustaje, szyby i sufit zaczynają przeciekać i patrząc na przednią szybę wiesz, że sternik na bank nic nie widzi to wesoło być przestaje. Zaczynasz w głowie liczyć czas i modlisz się, żeby były to ostatnie podskoki, tymczasem planowany czas podróży już minął, a portu wciąż nie widać. Kiedy wreszcie dobijamy do pomostu pojawia się refleksja, że nie ma co się przedwcześnie cieszyć, bo przecież za kilka dni trzeba będzie wrócić tą diabelską maszyną.

Od razu w porcie udało się nam załatwić firmę, z którą mogliśmy wspiąć się na wulkan. Wynajęcie przewodnika jest tutaj obowiązkowe i mimo, że w Internecie są wpisy, że ktoś zna kogoś, którego kolega wszedł sam, jednak w naszym przypadku nie miało to sensu z kilku powodów. Po pierwsze to zawsze wymaga trochę kombinowania, a na to nie mieliśmy czasu, oficjalna cena wejścia do parku jest bardzo wysoka (jesteśmy przekonani, że firmy te tyle nie płacą), a co najważniejsze nie mieliśmy ze sobą namiotu i śpiworów, a te są niezbędne, bo wybrana przez nas trasa trwała łącznie 3 dni.

Kierowca zawiózł nas do miejscowości, w której spędziliśmy noc przez trekkingiem. Mimo początkowych przypuszczeń, że będziemy spać na karimacie we wspólnej izbie z innymi osobami, dostajemy pokój. Wybieramy jedyny z działającą żarówką jaki pozostał. Warunki nieco spartańskie, ale łóżko jest, niczego więcej nie potrzeba. Sam wyspa od razu nas zachwyca. Oczywiście prywatna willa z basem była fantastyczna, jednak nie tego w podróży szukamy. W zwykłym pokoju, bez ciepłej wody, ale za to z cudownym widokiem, położonym wśród dzikiej przyrody po prostu czujemy się lepiej niż w mieście. Wieczorem naszykowaliśmy wszystkie rzeczy na trekking i przepakowaliśmy się w jeden plecak. Ogólnie oceniamy, że mimo pakowania się w Polsce naprawdę na ostatnią chwilę poszło nam całkiem nieźle, ale przydałby się jeden mały dodatkowy plecak. Niestety w związku z jego brakiem to Rafał musiał przez następne dni dźwigać rzeczy całej dwójki. Ani przypada za to plecak z aparatem i obiektywem (które i tak swoje ważą, więc może nawet lepiej się stało). Zasypiamy podekscytowani tym, co nas czeka następnego dnia.

Rano spotykamy się na wspólnym śniadaniu i wzmocnieni naleśnikiem z bananem ruszamy w trasę. Do miejsca rozpoczęcia wędrówki jedziemy na pace, co chwila stając po jakieś zakupy. Wodę kupujemy tutaj, coca-colę tam, a ciastka jeszcze w innym miejscu. Nie wiemy czy mają tak dobrze wybadane ceny, czy jest to polityka wspierania każdego sprzedawcy po równo, ale wydaje się to nam zastanawiające. Przy wpisywaniu się do księgi wejść dowiadujemy się pierwszych rzeczy o naszych towarzyszach podróży. Są z nami dwie Brytyjki po 19 lat, dwóch braci z Nowego Jorku 23 i 25 lat oraz Francuz 21 lat. Poczuliśmy się staro i dotknęła nas lekka zazdrość, bo praktycznie każdy z nich jest w trakcie dłuższej wyprawy po Azji, a nie tylko na krótkim urlopie (tak, wciąż uważamy, że 3 tygodnie to zdecydowanie niewystarczająco).

Trekking pomimo braku dużych przewyższeń zaczyna się ciężko, ze względu na potworny skwar lejący się z nieba i absolutny brak cienia. Na szczęście już po godzinie słońce chowa się za chmurami i robi się dużo przyjemniej. Zaskakująco szybko organizowany jest postój na posiłek. Zanim nasi tragarze wejdą i przygotują lunch mija dobrych 1,5 godziny, podczas gdy my moglibyśmy spokojnie iść dalej, bez napełniania żołądków. Niestety, taki urok zorganizowanej grupy. Druga część dnia to ostre podejście po skałkach w górę. Ania rzuciła parę razy pod nosem słowami zwątpienia, ale w całkiem niezłej formie weszliśmy na górę. Krajobraz zapierał dech w piersiach, pod nami przepływają chmury co jakiś czas odsłaniając fragmenty usadowionego w kraterze jeziora. Chyba nigdy nie było nam dane spać z takim widokiem. Dość szybko zaczyna się robić zimno i pojawiają się obawy czy dobrze zrobiliśmy wyjmując bluzę, aby odciążyć plecak. Lądujemy w namiotach i wychodzimy dopiero jak wołają nas na herbatę i kolację. Pamiętamy niebo pełne gwiazd w Yosemite, ale to, co się tutaj dzieje to istny obłęd. Pomimo dygoczącej szczęki nie możemy się napatrzeć. Przy palącej się świeczce jemy w kółeczku i rozmawiamy, jednak zimno dość szybko przegania nas do namiotu, żeby skryć się w śpiwory, wtulić w siebie i położyć na cienkich karimatach, które zsuwają się po pochyłym terenie i nie amortyzują wyboistego podłoża. Nie wiemy czy uda się nam zebrać o drugiej w nocy, żeby zaatakować szczyt.


Ciężko ocenić czy w ogóle udało się nam zasnąć, jednak wstajemy bez problemów. Temperatura też jest dużo bardziej znośna niż przypuszczaliśmy. Kilka łyków herbaty, kilka herbatników, no i w drogę. Trasę oświetlamy sobie latarkami i czołówkami. Początek tym razem dość ostro w górę, ale póki jest to wspinaczka po skałach to nie ma takiego problemu. Gorzej jak zaczynają pojawiać się drobniutkie kamyki, topisz się w nich i zsuwasz z nimi, nasypują Ci się do butów i powodują wywrotki. Męczące, zdejmujemy nawet kurtki. Pierwszy etap za nami, teraz idziemy wąskim przesmykiem już z lekkim nachyleniem. Może lepiej, że jest ciemno, bo nie widać tych przepaści po obydwu stronach. Odsłonią się dopiero w drodze powrotnej. Znów się robi ciężej, jednak wiemy, że najgorsze jeszcze przed nami. Idziemy powoli, a i tak, co jakiś czas musimy zrobić przerwę. Mówili, że będzie ciężko i trzeba przyznać, że nie kłamali. Bierzemy garść orzechów i szykujemy się na ostatnie podejście. Jest to bardzo stroma ściana, jednak najgorsze są kamienie, które powodują, że cały czas się zsuwasz w dół. Idziemy kroczek, za kroczkiem. Jak się na chwilę zatrzymasz, żeby złapać tchu i zastanowić się po co właściwie to robisz, to już jesteś metr niżej. Lepiej się nie zastanawiać. Zostało 50 metrów... Widzisz już swój cel tak blisko, ale pomimo kolejnych kilkunastu kroków masz wrażenie, że wciąż jesteś w tym samym miejscu. Mordęga, ale energii dodaje wstające słońce. Musi się udać! Jesteśmy na górze, jest pięknie. Widoki już od ponad godziny są cudowne, ale nic się nie może równać z odczuciem z samego szczytu. W pełnej radości przeszkadza tylko jedna rzecz- jest potwornie, potwornie zimno. Akurat przyszła chmura, która jakby sopelkami tłucze po twarzy i dłoniach. Szybkie zdjęcie z tabliczką nazwą Rinjani i wysokością (3726 m). Szkoda, że dopiero na dole zorientujemy się, że Ania zasłoniła trójkę z przodu… No cóż, trzeba będzie tu wrócić. Ta wysokość może nie rzuca na kolana, ale to co czyni ten trekking wyjątkowo ciężkim jest nawierzchnia po drodze, no i przewyższenie, pierwszego dnia ruszaliśmy z około 500 m n.p.m, żeby dobę później dotrzeć na te ponad 3700. Droga na dół jest bardzo przyjemna, bo niewiele trzeba robić, kamienie tym razem pracują na naszą korzyść i same zsuwają nas na dół. Około 8 jesteśmy z powrotem „w bazie”, gdzie czeka na nas śniadanie.  Wszakże to nie koniec przygód na dziś. W planie zejście do jeziora (z aktualnej wysokości 2700 do 2000) i ponownie wejście, tym razem na przeciwległą stronę krateru, czyli znów na 2700. Będziemy schodzić mówili, będzie przyjemnie mówili. Niby oddechowo już bez problemów, ale schodzenie po stromych i nierównych kamieniach w dół to nie wakacje dla nóg. Kolana powoli odmawiały posłuszeństwa. Na szczęście czekała na nas nagroda (poza lunchem): kąpiel w gorących źródłach. Oprócz możliwości zmycia z siebie grubej warstwy pyłu i kurzu, był to miły odpoczynek dla zbolałych mięśni. A po regeneracji kolejne, chyba najbardziej do tej pory strome podejście w górę. Tym razem 3 godziny ostro w górę, ale jak zdążyliśmy się już przekonać- im ciężej, tym widok na górze piękniejszy. Znów warstwa chmur ułożonych w dolinie pod nami, z wyładowaniami błyskającymi pomiędzy nimi, coś jakby krajobraz z zeusowego tronu na Olimpie.

Musimy napisać kilka słów o samej organizacji całej wyprawy. W naszej grupie było 7 osób i dostaliśmy 3 tragarzy i przewodnika. Wszyscy byli przesympatyczni, zawsze uśmiechnięci i w dobrych humorach. Naprawdę, jest co podziwiać, biorąc pod uwagę, że pokonali niemal tę samą trasę (z pominięciem wejścia na szczyt), tylko że obładowani rzeczami dla nas, w japonkach lub na bosaka, a do tego przygotowujący posiłki podczas naszych odpoczynków. I to jakie pyszne posiłki! Naprawdę nie odstawały od tych serwowanych w restauracjach. W trakcie wyprawy rozdawali co jakiś czas wodę w butelkach, tylko że już od drugiego dnia była to woda nabrana z naturalnych źródeł. W przewodnikach i na stronach internetowych ostrzegają żeby jej nie pić, bo jest bardzo zanieczyszczona. Nie powiemy, że należymy do najbardziej ostrożnych w kwestiach żywieniowych (pijemy wszelkie koktajle, drinki, jemy lody itd.), jednak tutaj pewne opory były. Zwłaszcza jak 3 razy butelka wysunęła się nam po drodze z plecaka żartowaliśmy, że to na pewno ostrzeżenie. Uwierzcie jednak, że jak w upale wspinasz się po pionowej ścianie w górę i usychasz z pragnienia, wszelkie potencjalne choroby pokarmowe przestają mieć znaczenie. Ostatecznie, nic złego nas nie spotkało. Całość wyprawy jest bardzo dobrze zorganizowana, trekking fantastyczny i widoki niezapomniane. Jest tylko jeden element, który burzy ten idealny obrazek. Niestety większość ekip po sobie w ogóle nie sprząta i wszystkie śmieci są zostawiane na górze. Powoduje to, że w miejscach obozowisk jest strasznie brudno, a trawę przykrywa warstwa opakowań i papierków. Podobno góra raz na miesiąc jest sprzątana, ale ciężko nam to ocenić, przyzwyczajenie się do syfu kontrastującego z sielskimi widokami to jedyne wyzwanie, które podczas całej wyprawy nas przerosło.

Ostatniego dnia zostało już same schodzenie i do tego niezwykle przyjemne. Poza pierwszym odcinkiem w pyle i kamieniach, który za radą naszego przewodnika po prostu zbiegliśmy, zamiast przy każdym kroku walczyć o równowagę, to schodzimy w zacienionej i przyjemnie chłodnej dżungli. Nogi jakoś same niosły. Chyba też czuły, że to już ostatnie kilometry.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)

Pierwszy dzień pobytu spędziliśmy na rozglądaniu się po okolicy (udało się nam nawet raz porządnie zgubić, mimo licznych przechwałek Rafała o jego wybitnej orientacji w terenie) i plażowaniu. Sama Kuta zdecydowanie nie zachwyca. Turystyczna, tłoczna i chaotyczna mieścina, w której naprawdę nic nie ma. Jeżeli ktoś spędził w tym jednym miejscu 2 tygodnie swojego urlopu, płacąc krocie za bilet i tracąc dzień na przelot, to dziwimy się jeśli nie jest rozczarowany. Chyba że jest aż tak wielkim fanem surfingu, wtedy to zupełnie inna historia. Fale są po prostu idealne, a woda cieplutka. W Atlantyku pod Lizboną długi kombinezon był obowiązkowy, na Bali każdy surfuje wygodnie w sportowym t-shircie. A że co drugi sklep to quicksilver, hurley, ripcurl czy inny billabong, to jest gdzie taki ciuch nabyć. Jeśli chodzi o sklepy to akurat Ania była rozczarowana. Nie nastawialiśmy się na żadne zakupy, ale wolelibyśmy spacerować wśród galerii z lokalnymi produktami, a tutaj można znaleźć jedynie znane marki amerykańskie i europejskie albo stragany z totalnym badziewiem. Rekordy popularności biją gadżety z napisami John (lub w zamian dowolne imię) is gay. Taki lokalny żarcik. Musimy przyznać, że poczucie humoru miejscowej ludności jest jednak bardzo podobne do naszego. Dużo ironizują i cały czas w sympatyczny sposób sobie dogryzają. Zupełne przeciwieństwo poznanych podczas innej podróży Chińczyków, którzy nie dostrzegą ironii nawet jak wyskoczy zza krzaka i kopnie ich w tyłek.


Odmienne od naszych panują w Indonezji zasady ruchu drogowego. O ile zwyczaje rodem z miejskiej dżungli i kompletny brak poszanowania dla przepisów (a może brak przepisów?) znamy poniekąd z Warszawy, o tyle ruch lewostronny jest wbrew przyzwyczajeniom. To co, może wypożyczymy skuter? Rafał nie mając żadnego doświadczenia ani ze skuterem, ani z odwrotnym kierunkiem jazdy miał wątpliwości, ale wiedzieliśmy, że nie ma lepszego sposobu zwiedzenia wyspy (brania samochodu z szoferem nawet nie braliśmy pod uwagę). I jak się okazało strach ma wielkie oczy. Wprawdzie kierowcy jadą jak i gdzie chcą, ale jednak na siebie uważają. Trąbią ostrzegając, a nie wyrażając frustrację, no i nie przeginają z prędkością. Skutery zajmują na ulicach po dziesięć rzędów, brną na skos, często pod prąd, a mimo tego jedni na drugich nie wpadają. Nabraliśmy odwagi i prawie od razu ruszyliśmy na główną 3-pasmową arterię i śmiało wjeżdżaliśmy na wszystkie ronda. Tylko czasami pojawiała się wątpliwość czy na pewno dobrze przez nie przebrnęliśmy, ale wtedy okazywało się, że to Indonezyjczycy lubią je ścinać i jechać „po naszemu”, czyli w prawo. Wkrótce pojawiła się pewność prowadzenia i rozpoczęła równiejsza walka o pozycję na światłach, wpychanie do skrętów i korzystanie z wąskich pieszych korytarzy łączących równoległe ulice. Rafał głośno tego nie powie, ale przez większość czasu i tak był przekonany, że tego dnia zginiemy marnie, ale wolał nie przeciwstawiać się marzeniom swojej świeżo poślubionej małżonki. Zaś Ania z tylnego siedzenia nie mogła widzieć, że Rafał podczas całej drogi tylko kilka razy odważył się otworzyć oczy.

Jechaliśmy przed siebie, bez konkretnego celu niespiesznie poznając południową część wyspy. Podczas całego „miodowego” wyjazdu przyświecała nam jedna zasada: korzystać jak najwięcej ze wszystkich atrakcji, to jednak coś więcej niż zwykły urlop, więc kalkulacje odkładamy na bok. Tym razem znacznie rzadziej niż zazwyczaj mówiliśmy swoim zachciankom NIE. W związku z tym na przykład, w jednym miejscu zatrzymaliśmy się, aby przelecieć się za motorówką na czymś zwanym „Flying Fish”. Kolejna modyfikacja tradycyjnego banana. Leżysz na plecach na materacu, motorówka się rozpędza, a ty szybujesz jakieś 5-6 metrów nad wodą. Ciekawość zaspokojona - fajna, krótka przyjemność, jednak pozostaje niedosyt, bo na końcu nie wrzucają Cię do wody. W krajach tak zwanego Zachodu nie spotkaliśmy się z ta rozrywką - obstawiamy, że w grę wchodzą kwestie bezpieczeństwa uczestników zabawy, czyli klasyczne „powiem ci, co dla ciebie dobre” rodem z Krajów Cywilizowanych (jak same siebie określają), ale to oczywiście tylko nasze domysły.

Potem wjechaliśmy w część bardziej luksusowych ośrodków zajmujących całą nadmorską przestrzeń i tam z braku innych turystów postanowiliśmy trochę poplażować. Po drodze jeszcze zatrzymała nas Pani chcąca zadać kilka pytań i prowadząca statystyki, a ponieważ wszyscy są tutaj bardzo mili i dużo się uśmiechają to Ania postanowiła się odwdzięczyć i na nie odpowiedzieć. Ile mamy lat, skąd przyjechaliśmy, gdzie dokładnie nocujemy i jeszcze tylko podpisik. No nie, podpisu nie złożymy, a po cóż ci on, miłe dziewczę- dopytywaliśmy. Otóż Pani, zgodnie z przedstawioną ulotką, oferowała nam jedną z nagród do wyboru i jedyne co musimy zrobić to się podpisać i przyjść na godzinne oprowadzanie po hotelu, by potem szerzyć dobrą nowinę o tym, jacy są cudowni i wspaniali. W Europie jak ktoś ci chce dać coś za darmo, to wiadomo, że zapłacisz za to podwójnie, więc rozpoczęliśmy odwrót. Pani próbowała wszystkiego, a na końcu nawet posunęła się do próby wzbudzenia litości, mówiąc, że dzięki nam nie będzie musiała już stać na ulicy. Tak, tak, zadzwonimy do Pani i damy znać. No faktycznie nie mamy Pani numeru, to proszę go podać i puścić wolno. Na plaży spojrzeliśmy jeszcze raz na ulotkę i uśmiechnęliśmy się do napisu „nie próbujemy Cię oszukać!”. Do tego zdrapka i oczywiście wysoka wygrana: 6 darmowych noclegów w ich hotelu! Aż trochę żałujemy, że nie sprawdziliśmy, na jakim etapie pojawiał się haczyk i nie pomogliśmy miłej pani zejść z ulicy.

Kąpieli niestety nie było, bo odpływ zabrał wodę naprawdę daleko, ale sama plaża zachęcała do chwili relaksu, nawet, jeśli zachwyty nad bielą piasku w Lonely Planet są grubą przesadą. Z tym akurat zawsze mamy problem, bo niewiele jest na świecie miejsc, które pod tym względem przebiją Bałtyk, a lubimy się zachwycać odmiennością, także zostaje jedynie wzruszyć się: jej, ale przyjemnie subtelna szarość roztacza się pod naszymi stopami! Potem pojechaliśmy na drugą część półwyspu, aby na samej plaży zjeść kolację w postaci owoców morza, w pakiecie z widokiem na zachód słońca. Wszystko smakowało tak świeżo, jakby tego homara, krewetki, rybki i ośmiornice wytaszczyli z wody na minuty przed naszym przyjściem. Obrońcy praw życia na rafie koralowej nie byliby zadowoleni, my do naszej willi wracaliśmy wręcz zachwyceni.

Pomimo, że już naprawdę udało się nam wypocząć, to chyba wciąż przez różnicę czasu Ania chodziła niedospana. Po wczesnym śniadaniu konieczna była godzina drzemka, ale tym bardziej można było sobie na nią pozwolić, że musieliśmy być w dobrej formie. Postanowiliśmy ostatniego dnia w Kucie skorzystać z jej największego atutu i pośmigać trochę na falach. Zbadaliśmy temat cen za deski, których poziom wydał się nam dość wygórowany i ruszyliśmy na plażę. Ostatecznie w cenie nawet niższej niż podawana za jedną dechę dostaliśmy dwie, plus lekcję dla Ani (dla której był to całkowity debiut) i leżaki na cały dzień. Może to nasze zdolności negocjacyjne (czyli: nie to nie, idziemy dalej), a może to po prostu jeszcze nie sezon. Pomimo pozdzieranych przedramion, uśmiech od ucha do ucha. Kiedyś musimy wyjechać na typowy surfingowy wyjazd, postanowione i dopisane do naszej nieistniejącej bucket list.

Wieczorem musieliśmy podjąć ostateczną decyzję dotyczącą naszego wypadu na Rinjani. Można powiedzieć, że był to główny gwóźdź wyjazdowego programu, tylko że kompletnie niezaplanowany. Długo badaliśmy temat dojazdu na Lombok, czyli wyspę sąsiednią do Bali, na której mieścił się cel naszej wspinaczki. W grę wchodził samolot, tzw. speedboat lub prom publiczny. Polecenie na Lombok nie opłaca się ani kosztowo, ani dojazdowo (niedogodne położenie tamtejszego nowego lotniska), speedboat po opiniach na tripadvisorze wydał się nam dość drogi, a jeszcze trzeba dojechać do i z portu, a prom czasochłonny i skomplikowany logistycznie. Byliśmy trochę w kropce, więc w poszukiwaniu pomocy zapytaliśmy pracownika naszego hotelu, który po przyjeździe przywitał nas konspiracyjnym szeptem, że jak będziemy czegoś potrzebowali to możemy go zapytać, tylko nie przy szefach, a on postara się nam załatwić to taniej. Nie byliśmy przekonani czy można tym zapewnieniom ufać, bo jak pierwszego dnia zapytaliśmy o restaurację w pobliżu to zaproponował, że ktoś po nas przyjedzie. Kontrolnie spytaliśmy o cenę, na co uspokoił nas, że raczej nie będzie więcej niż 1 mln rupii (około 250 zł). Przez cały wyjazd, a robiliśmy sobie prawdziwe uczty z owocami morza, alkoholem i deserami, nie zdarzyło się nam przekroczyć połowy tej kwoty. Wówczas nie skorzystaliśmy, tym razem jednak nas nie zawiódł. Po paru minutach wrócił z informacją od swojego kolegi, który miał nas odebrać bezpośrednio z hotelu i potem speedboatem mieliśmy dopłynąć do pasującego nam portu i wszystko znowu za o wiele niższą cenę niż podawały to Internety. Nie było nad czym zbyt długo się zastanawiać, wzięliśmy jak swoje.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Lot na Bali (I)

Czerwiec nie sprzyja wyprawom na koniec świata, więc lista potencjalnych miejsc na spędzenie wymarzonego Honeymoon była zadziwiająco krótka. Po kilku merytorycznych dyskusjach padło na Bali. Ta wyspa nowożeńców (co rzeczywiście potwierdza się podczas naszego pobytu) wygrała z Ameryką Środkową, Południową i Karaibami. No cóż, może następnym razem… a póki co przeważyła możliwość wspięcia się na wulkan na pobliskiej wyspie Lombok, jakby to było jakieś marzenie od dziecka.

Musimy przyznać, że ze względu na organizację ślubu i wesela, których przygotowaniu poświęciliśmy naprawdę sporo czasu, podróż poślubna zeszła na drugi plan. Wymusiliśmy urlopy, kupiliśmy bilety (w zasadzie kolejność była odwrotna), zarezerwowaliśmy pierwsze 4 noclegi i na tym cała nasza inicjatywa się zakończyła. Duża zmiana względem ostatniego wypadu do Stanów, gdzie mieliśmy zarezerwowane wszystkie noce i dokładnie wiedzieliśmy co chcemy zobaczyć (a nawet zjeść). W trakcie pobytu okaże się, że ten sposób może mieć swoje mocne i słabe strony. Wielokrotnie na miejscu udawało nam się znaleźć i zorganizować wycieczki czy noclegi dużo taniej niż przez booking, poniżej cen sugerowanych w przewodniku, a nawet na tripadvisorze, ale też mało brakowało, a nie zobaczylibyśmy jedynej świątyni, na której zależało Ani. I nic byśmy nie stracili, ale to też dość częsta przypadłość zabytków rodem z przewodnika.


Spodobał nam się pomysł wyruszenia w podróż niemal prosto spod ołtarza, więc lot zarezerwowaliśmy na poślubny poniedziałek. Tak więc jeszcze lekko oszołomieni, wciąż bardzo rozemocjonowani, spakowani byle jak, bo naprędce, ruszyliśmy w drogę. Może wyjazd nie był głęboko zaplanowany, ale bilety kupiliśmy świadomie, dzięki czemu nasza podróż na koniec świata trwała jedynie 19 godzin, razem z dwiema przesiadkami. Do tego prawie cały najdłuższy odcinek Helsinki-Singapur przespaliśmy i można powiedzieć, że lot zamiast nas zmęczyć, wręcz nas zregenerował. Poza wygodą plus dla linii Finnair, za to że jako już niestety jedna z nielicznych europejskich linii serwuje na pokładzie wino bez dodatkowych opłat (mowa o klasie ekonomicznej, w ramach projektu bycia bliżej zwykłych ludzi kupujemy tylko takie bilety). To nie jest tak, że lubimy się narąbać w trakcie lotu, ale miło jest wypić do posiłku kieliszek, dwa, ewentualnie siedem.

Skoro przed wyjazdem poza biletami załatwiliśmy tylko jedną rzecz to musiała być ona wyjątkowa. Rafał zarezerwował cudowną prywatną willę z basenem i jacuzzi. Było romantycznie, luksusowo i wyjątkowo, jak na honeymoon przystało. Obsługa każde spośród czterech śniadań do wyboru dostarczała prosto do pokoju, ręczniki pokojówka zwijała w serduszka, słoniki i łabędzie, a cykady co wieczór wygrywały marsz Mendelsona. Taki własny kawałek podłogi w przedsionku do raju.

Czytaj więcej:
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

4 grudnia 2013

USA Trip (IV): Wzdłuż wybrzeża

To nie tak, że camping dał nam się we znaki, albo nie podeszli nam ludzie lasu. Wkręciliśmy się w zabawę nadawania imiennych etykiet jedzeniu i podjadania tego, co zostawili inni, kiedy nikt nie patrzył. Dialog z przyrodą i brak istot ludzkich też nam nie zbrzydł, towarzystwo wiewiórek uznawaliśmy za wystarczające. Nas po prostu ciągnęło na wybrzeże. Celem było miasteczko Avila Beach w środkowej Kalifornii, a prowadziła do niego najsłynniejsza w stanie droga, oznaczona numerem 1 trasa łącząca San Francisco z Los Angeles.
„Jedynka” jest reliktem przeszłości i podobnie jak Route 66 dziś stanowi głównie atrakcję turystyczną. Ruch samochodowy z racjonalnych powodów przeniósł się na wybudowaną odrobinę bardziej w głąb lądu autostradę 101. Zmieniły się również realia gospodarcze i bogate niegdyś portowe miejscowości straciły na znaczeniu. Spotkanie z trasą nad oceanem zbiegło się z wizytą w jednym z takich miasteczek, z Monterrey. Ku naszemu rozczarowaniu, zapach desperacji unosił się tam mocniej niż zapach wypalanych zniczy na Powązkach 1 listopada. Molo, które powinno tętnić życiem, było tylko nieudaną podróbką Pier 39 z San Francisco. Restauracyjni naganiacze wyciągali do nas ręce jak korpoludki po bony sodexo przed Świętami, zaś sklepy z pamiątkami usiłowały opchnąć wyblakłe T-shirty pamiętające pewnie początki kariery aktorskiej Arnolda Schwarzeneggera. Uciekliśmy szukać szczęścia dalej i znaleźliśmy je w kolejnej miejscowości, kojarzonej z innym aktorem, czyli do Carmel-by-the-see, gdzie niegdyś funkcję burmistrza pełnił Clint Eastwood. Dziś szeryf Ameryki prowadzi tam swoje biznesy. W Carmel poczuliśmy już zapach elegancji. Schodząca do Pacyfiku upstrzona drogimi butikami snobistyczna promenada prowadziła na plażę, piaszczystą i bielutką jak znad Bałtyku. Daliśmy się nacieszyć stopom rozgrzanym słońcem miękkim podłożem, zjedliśmy bodaj najsmaczniejszy obiad w całych Stanach i z pewnym ociąganiem wróciliśmy na wijącą się na południe drogę.

Kilometry zlatywały powoli, krajobrazy zmuszały nas do postojów przy większości punktów widokowych, a migawka aparatu nie zaznawała wytchnienia. Wiatr wietrzył umysł i po głowie hulała wolność. Taka prawdziwa legendarna amerykańska wolność, rodem z XVIII wieku, a nie żadna współczesna podróbka. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że coś w życiu muszę albo, że powinienem… Wolne żarty, nic nie muszę. Stoję w Kalifornii na wzgórzu koło „Jedynki”, widzę ocean rozbijający się o skały, smaga mnie wicher, który chwilę wcześniej naderwał nam drzwi w samochodzie, a czas nie istnieje, jest tylko tu i teraz. Chmur na niebie nie uświadczysz, intensywności kolorów nie tłumią nawet przyciemnione szkła, jasność razi po oczach i tylko dzięki silnej bryzie nie spływa kroplą potu po czole. Nawet gdyby zatrzymała się koło nas winda do nieba, to nie wsiedlibyśmy do niej, bo właśnie przeżywaliśmy własny raj na ziemi. Winda i tak nie przyjechała, zamiast do niej wskoczyliśmy do Focusa z niedomykającymi się od kilku chwil drzwiami i opuściliśmy pagórek. Hurricane Hill, jak głosiła tabliczka, i to jakby wiele wyjaśniało. Kilkanaście dni później oddając samochód będę robił minę mówiącą „no drzwi jak drzwi, opadają lekko, było nie przerzucać produkcji do Chin”. I ta mina przejdzie, obejdzie się bez dodatkowych finansowych konsekwencji.

Dotarliśmy do Avila Beach i tam dla odmiany pachniało ostrygą. Dwie kolejne noce spędziliśmy w luksusowym apartamencie nad samym Oceanem. Nie odreagowywaliśmy campingu, zwyczajnie środkowe wybrzeże Kalifornii nigdy nie rozgrzewa się do czerwoności, więc trudno tam uświadczyć typowy sezon, a nawet jeśli takowy istnieje, to nie wypada on we wrześniu. I w efekcie 70 metrów podłogi 100 metrów od oceanu nie kosztuje tam więcej niż namiot w Yosemite.

Słońce zatonęło w wielkiej wodzie zostawiając jedyne światło w okolicy samochodom rozjeżdżającym plażę. Było to jedno z niewielu już miejsc w Stanach, gdzie wciąż można zjechać terenówką nad sam ocean i pomknąć po piasku jak starzy kowboje wierzchowcami. Patrzyliśmy na to znad piknikowego koca z lekkim powątpiewaniem, ale w porę uciekliśmy myślami od próby oceniania innej kultury miarą własnych przyzwyczajeń. Niech Amerykanie kultywują swoje tradycje, niech nie narzucają ich nam i niech bronią się twardo przed poprawnością z Europy. I niech żyją potężne silniki niezgrabnie wielkich fur, tak im dopomóż legislaturo.

Kolejnym odkryciem ze środkowej Kalifornii były wielkie apteki z drive through. W Polsce mamy aptekę na każdym rogu, do tego co najmniej tyle samo monopolowych, gdzie również kupimy lek na wszystko. Amerykanie może nie mają tak blisko po dobrodziejstwa medycyny, ale przynajmniej mogą po nie podjechać nie wysiadając z samochodu. Poproszę aspirynę i frytki. Tak, w zestawie z zabawką. To był chyba moment, w którym naprawdę złapaliśmy bakcyla tej podróży, przemieszczania się niemal każdego dnia, niedbałego rozpakowywania i wrzucania z powrotem wszystkiego do bagażnika i dojadania w drodze lodów Ben&Jerry odłożonych dzień wcześniej „na później” do zamrażalki. Chcieliśmy wiedzieć co będzie dalej, bo przed nami malowało się Los Angeles z Venice i Hollywood, a później Kanion i Vegas, a jak wiemy z filmów i seriali, tam dopiero dzieje się magia.

Czytaj więcej:
USA Trip - część III
USA Trip - część II
USA Trip - część I
USA Trip - przygotowania
Czytaj więcej

2 listopada 2013

Miałem już dawno gotowy kolejny wpis o Stanach, ale jakaś siła wyższa mi go wycięła. Obraziłem się na miesiąc i kto wie czy nie trwałoby to dłużej, ale spacer po cmentarzach przypomniał mi, że znicz zgaśnie, wieniec ukradną, a co napisane i opublikowane w internetach przetrwa nawet globalne ocieplenie. No przynajmniej do pewnego momentu.

Znacie te historie o ludziach ślepo ufającym GPSom i wjeżdżającym do rzeki sądząc, że skoro nawigacja tak ich naprowadziła, to nie wypada z tym dyskutować? Co za kretyni, mnie by to nigdy nie spotkało! A jednak. W drodze na camping w okolicach parku Yosemite automapa znalazła nam zajebisty skrót. Łyknęliśmy to bez dyskusji i niepostrzeżenie trafiliśmy na zbocze góry z pewnością niezaprojektowane z myślą o nisko zawieszonych miejskich autach. Ostateczny moment zwątpienia nie nastąpił, gdy przed światłami samochodu uciekł szop pracz albo inny ogoniasty zwierzak, ani gdy zaczęliśmy zarywać podwoziem o niepokojąco głęboko wyrzeźbione podłoże, ale gdy napotkaliśmy na wrak czołgu ukryty w zaroślach. Nie wiem czy Amerykanie mieli taki sprzęt już w czasie wojny secesyjnej, czy to naziści dotarli tak daleko, wiem tylko, że to była droga w sam raz właśnie na czołg, a nie na naszego Fokusa. To, że dojechaliśmy bez szkód do celu, zawdzięczamy jedynie ślepej wierze w pisany nam sukces.

Po takich przygodach najchętniej spędzilibyśmy noc w hotelu Ritz. W okolicach Yosemite nie można jednak liczyć na luksusy. Trafiliśmy na rozlany po wzgórzu camping, a naszym domem miał być półcienny namiot na końcu alejki na jednej z półek na udostępnionym dla turystów terenie. Zamiast pięciu gwiazdek na hotelu mieliśmy milion gwiazd nad głową, porównywalne do tego są jedynie letnie mazurskie noce. Jednak szelesty w zaroślach i kompletna dzicz, która rozpoczynała się tuż za naszą miejscówką, nie ułatwiały ukojenia rozkołatanych nerwów. Było to jedno z tych miejsc, w których gdy rano nie zastałem Ani w namiocie pierwsze, co przychodziło do głowy, to że została wywleczona przez niedźwiedzia, nie zaś, że poszła do toalety. Z tymi niedźwiedziami to zresztą nie są żarty. W polskich górach ktoś kiedyś słyszał, że jakiś znajomy zna kogoś, kto napotkał na ślady brunatnego zwierzaka. W Yosemite prowadzony jest codzienny monitoring zdarzeń z niedźwiedziami i z raportów udostępnianych na stronie wynika, że do takich spotkań dochodzi kilkanaście razy w tygodniu. Jedzenie przechowuje się w specjalnych pojemnikach, by nie kusić dużego zwierza do zdemolowania namiotu lub samochodu. Internet jest pełen zdjęć niedźwiedzi wdrapujących się do smakowicie pachnących aut. Na wszelki wypadek Focusa zaparkowałem obok SUVa, wierząc że miś racjonalnie wybrałby furę, w której mógłby się wygodniej rozsiąść.

Parkowe szlaki są dość puste. Amerykanie niezbyt kwapią się do męczących wędrówek, najwyraźniej wystarczają im widoki z okolic parkingów. My chcieliśmy być wszędzie, ale pożar trawiący Yosemite od północy zmusił władze do zamknięcia części dróg od kalifornijskiej strony, dlatego nie dotarliśmy do urokliwego Mono Lake, mieliśmy za to więcej czasu na wędrówki do największych amerykańskich wodospadów i na spacer wśród niemieszczących się w obiektywie sekwoi. Drzewa miałyby do opowiedzenia niezwykłe historie. Ludzi napotkały stosunkowo niedawno i na pewno chciałyby podzielić się swoimi przemyśleniami na ten temat. Bóg nie dał im zdolności mówienia, mogły tylko zaczepnie się do nas uśmiechać i dawać do zrozumienia, że ich mądrość przewyższa rasę ludzką. Yosemite w naturalny sposób regularnie stawało w ogniu. Spalana roślinność dawała odżywkę dla sekwoi, które są w zasadzie ognioodporne. Człowiek, który pojawił się na tych terenach, nadał sobie prawo do zarządzania przyrodą i z pożarami postanowił walczyć. Nie potrzeba było wiele czasu, by niższy drzewostan zaczął pasożytować na wysokich pod nieboskłon dotychczasowych władcach lasu, doprowadzając do ich obumierania. Człowiek w porę się opanował i zaprzestał swoich praktyk, dzięki czemu nie doszło do katastrofy. Sekwoje przetrwały i pozostało jedynie pytanie, kiedy ludzie zrozumieją, że przyroda jest od nich mądrzejsza. Chyba jeszcze długo będzie trwała próba sił, z której nikt nie może wyjść zwycięsko. My byliśmy pod wrażeniem potęgi natury w Yosemite. Ciekawe czy drzewa nas zapamiętały i opowiedzą kiedyś komuś historię odwiedzin pary z Polski.

Czytaj więcej:
USA Trip - część II
USA Trip - część I
USA Trip - przygotowania
Czytaj więcej

24 września 2013

USA Trip (II): Ku Dolinie Krzemowej

Planując wyjazd do Stanów marzyło się nam przemierzanie malowniczych dróg Mustangiem, oczywiście w wersji cabrio. Wiatr we włosach, ryk silnika, oceaniczna bryza na kalifornijskiej „1” i piski chcących się dosiąść dziewcząt (tak, Anię też to jara). Nie bylibyśmy wyjątkowi, Kalifornia kocha Mustangi, kocha też Camaro i Corvetty. Za kierownicą innych samochodów zasiadają jedynie turyści. Tak jak to bywa z wielkimi planami (całe życie będę pił wino w parku; nigdy nie pójdę pracować w korporacji) i tym razem musieliśmy zachować resztki rozsądku i wypożyczyliśmy auto klasy intermediate. Nie wiedzieliśmy dokładnie co się pod tym kryje i jaką furą przyjdzie nam przemierzać tysiące kilometrów, ale wiedzieliśmy jedno – musimy gdzieś pomieścić nasze walizy, z dala od wzroku lokalnego cwaniaka z gnatem.

Pani w wypożyczalni z uśmiechem zaproponowała nam najlepszy i oczywiście jedyny samochód jaki mają. Poszliśmy na parking i mimo, że zaoferowana Kia wyglądała zachęcająco, to do jej bagażnika zmieściłaby się najwyżej kosmetyczka, a trzy walizki prawdopodobnie musielibyśmy trzymać na kolanach. Wiedziałem, że wypożyczalnie starają się wymigać od zobowiązań w rezerwacjach, więc przygotowałem płomienną mowę mającą przekonać, że należy nam się samochód, za który zapłaciliśmy. Cofnęliśmy się do biura i od progu wypaliłem: że Bolszewicy, że Hitler, że Jaruzelski, a teraz dodatkowo wy jankescy krwiopijcy! Odmieniłem madafakin przez wszystkie nie istniejące przypadki w języku angielskim, tupnąłem nogą i zgasiłem papierosa na dłoni kobiety z obsługi aż uległa naszym żądaniom. Dobra, może trochę koloryzuję, tak naprawdę chciałem wziąć to, co nam zaproponowali. I gdyby nie sygnał do walki dany przez Anię, pewnie pracownica firmy Dollar nie znalazłaby nam Forda Focusa, gdzie do bagażnika wszedł cały nasz dobytek, a wciąż zostawało miejsce na rodzinę meksykańskich uchodźców. Bez trudu wydostaliśmy się z miasta. Frisco nie jest metropolią, a przemieszczanie się w Stanach ułatwiają arterie przestronne jak dupy afroamerykańskich mamusiek.
Na początek drogi obraliśmy za cel centrum sterowania wszechświatem. Nie zmierzaliśmy do Białego Domu, a do Doliny Krzemowej, gdzie ulokowały się Google i Facebook. Siedziba Google przypomina kampus, na którym przemieszczanie pomiędzy niedużymi budynkami ułatwiają kolorowe rowery ustawione w strategicznych punktach miasteczka. Działająca w trybie incognito ochrona (taki przeglądarkowy żarcik) dość szybko zorientowała się, że nie przyjechaliśmy ulepszać Chrome’a. Może zdradził nas wielki aparat na szyi, a może to, że była sobota. Zostaliśmy poproszeni by nie robić zdjęć na ich terenie. Niby zapewniliśmy, że nie będziemy, ale swoje napstrykaliśmy. Nie bez powodu mówi się, że Polacy są sprytni, że ja pierdolę.
Jeśli chodzi o Facebooka, to zanim zapadła decyzja o wyborze ich siedziby, garbaty sługa Zuckerberga przyszedł do niego i wycharczał:
– Panie, sphowadźmy na ludzhość khoniec świata, khhh
– Doskonały plan, wierny garbaty sługo – odpowiedział Mark - zaczniemy od tego, że zaanektujemy koniec świata, by potem obdzielić nim wszystkie narody.
I tak zapadła decyzja o ulokowaniu się na kresach Palo Alto, w miejscu bez klimatu i z widokiem na kompletnie nic. Nie dziwne, że wynikiem patrzenia w pustkę był timeline. Tyle że to bez znaczenia, najważniejsze, że wrzuciliśmy zdjęcie z Fejsbuka na fejsbuka. Marzyłem o tym już jako przedszkolak.
Kciuk lajka na chwilę się zapomniał i zamachał nam na pożegnanie. W głąb lądu, na wschód, ruszyliśmy spełnieni.
Czytaj więcej

13 września 2013

USA Trip: Frisco

Zapchaliśmy wszystkie kieszenie dolarami, zgarnęliśmy paszporty, zapakowaliśmy walizki tylko do połowy, żeby uzupełnić je zdobyczami z outletów i ruszyliśmy w świat. Amerykę wszyscy znamy jak własną kieszeń, niezależnie od tego, czy ktoś chciałby tu buszować w zbożu, czy włóczyć się po barach na wschodnim, czy na zachodnim wybrzeżu, Salinger, Bukowski i Roth opisali nam ten kraj w szczegółach, Tarantino i Allen dodatkowo go zwizualizowali, a Springsteen udźwiękowił. Pewnie dlatego na początek jedynym zaskoczeniem było to, że za wino w United Airlines przyszło nam zapłacić, ale tym haniebnym zwyczajom, które upowszechniły się w liniach lotniczych zadedykuję oddzielny wpis.
Rezerwując nocleg w San Francisco ani nie oszczędzaliśmy, ani nie szukaliśmy niczego szczególnie fancy, co wpisywałoby się w hipsterski klimat miasta. Wybór padł na doskonale położony i wystarczająco wygodny hotel Holiday Inn, przy okazji zdecydowanie wznoszący się ponad okolicę. Wprawdzie mój Mroczny Pasażer, zwany lękiem przestrzeni, błagał, krzyczał i bił po głowie bym się opamiętał, ale uznałem, że zawsze możemy poprosić o pokój na niższych kondygnacjach. Prawdę mówiąc, nie przypuszczałem by mogło to stanowić problem, bo każdy wie, że walka o najlepsze pokoje (a za takie należy uznawać te z najpiękniejszym widokiem) jest krwawa i nawet zapłacenie wcześniej za konkretną opcję nie oznacza, że wyjdzie się z niej zwycięsko. Prędzej obawiałem się, że gdy recepcjonistka zobaczy młodych ludzi z Polski ubranych w wygodne podróżne stroje, okraszone ziomalską czapeczką, to przydzieli nam pakamerę w piwnicy z widokiem na kotłownię. Moje uprzedzenia zostały zweryfikowane, gdy udająca Amerykankę Azjatka podała nam karty do pokoju i poinformowała, że zamieszkamy na ostatnim 26 piętrze ich przybytku. Z widokiem na wszystko: na miasto, na Golden Gate i przy dobrej pogodzie na Hawaje. Odpowiednio długa drabina spokojnie pozwoliłaby nam zatknąć polską flagę na księżycu. Chwilowy paraliż nie przepuścił przez moje gardło nawet adekwatnego do tej chwili ‘ja pierdolę’, a co dopiero protestu i prób negocjacji. Ania była zachwycona, a ja twardo postanowiłem tego szczęścia nie burzyć. Widokiem nacieszyliśmy się (no ja akurat nie skakałem pod sufit) tylko pierwszego wieczoru, później obraz przykryła mgła i mieliśmy wrażenie, że zamieszkaliśmy w butelce mleka.

San Fran jest domem dla ludzi przedziwnych, można spotkać tu więcej wyjątkowych okazów niż w okolicach ronda Wiatraczna na Grochowie. Bezdomnych widać wszędzie, ale nie są odrażającą grupą społeczną, raczej pozwalają sądzić, że bezdomność w tym mieście to styl życia, a nie suma tragicznych okoliczności, które sprowadziły na rzeszę ludzi ten los. Ulice San Francisco przyjęły bezdomnych gościnnie i nikt nie jest przeganiany pod most. Okolice mostu (tego najsłynniejszego) zarezerwowali dla siebie rowerzyści, pokonujący malowniczą trasę wzdłuż wybrzeża, przez Golden Gate, na drugą stronę zatoki. Nas również agencja wynajmująca rowery zdołała przekonać, że kilkugodzinna wyprawa warta jest odchudzenia portfela o kilkadziesiąt dolarów. Po krótkim szkoleniu - serio, facet wyjaśnił nam do czego służą te niewielkie manetki pod palcami, jednocześnie informując, że najbezpieczniej zawsze jeździć na środkowym ustawieniu; pokazał jak używać hamulców, polecając wciskanie obydwu na raz, a ruszyć w miasto pozwolił dopiero po sprawdzeniu czy w ogóle jesteśmy w stanie na tym piekielnym urządzeniu przejechać kilka metrów po dywanie wypożyczalni. Ostatni test nie był akurat pozbawiony sensu biorąc pod uwagę, że zdecydowaliśmy się wyjechać na strome jak zbocze góry ulice na tandemie. Na początku każdy jechał w swoją stronę, ale po chwili zgraliśmy rytm i podziwialiśmy widoki.

Golden Gate otulała mgła, a złowieszcza syrena oznajmiała, że za rogiem czają się niebezpieczne wody Pacyfiku. Całość przyprawiała o niepokojący dreszcz. Prawdziwe wrota niezwyciężonego miasta. To przykre, że prędzej czy później pokona je jakieś potężne trzęsienie ziemi.
San Francisco ma również swoją twierdzę- Alcatraz- obowiązkowy punkt programu zwiedzania miasta. Wszyscy chcą tam trafić, dlatego też postanowiliśmy go pominąć (i wcale nie chodzi o to, że próbując zrobić rezerwację tydzień przed wyjazdem okazało się, że spóźniliśmy się o jakieś pół roku, bo nasz pobyt wypadł na długi weekend w Stanach). Co ciekawe, odległość w jakiej znajduje się więziennie od lądu wydaje się dystansem zbyt krótkim nawet na  zorganizowanie triatlonu, a co dopiero mówić o twierdzy, z której nie da się uciec. Byłem przekonany, że przepłynąłbym do lądu bez rozgrzewki. Ale nie odległość jest problem, a prądy i temperatura wody. Zamoczyłem w zatoce mały palec u nogi i krew w nim zamarzła. To już nigdy nie będzie ten sam radosny palec, co wcześniej.

San Fran urzeka. Piekielnie strome ulice, wyluzowani mieszkańcy, tajemnicza mgła i te wrota do wodnego świata- może to wszystko, a może nieustające skojarzenia z Lizboną, nie zachęcały do opuszczania miasta. Dalej pchała nas jedynie świadomość, że każde z zaplanowanych do odwiedzenia miejsc miało w sobie coś wyjątkowego. Teraz już wiemy, że każde okazało się wyjątkowym.
Czytaj więcej

29 sierpnia 2013

Jakoś tak wyszło, że zagranicznych wycieczek nie wykupuję w żadnym z biur podróży, które zwijają interes zanim turysta zdąży postawić stopę na obcej, najczęściej tureckiej lub egipskiej, ziemi. Nie czyni mnie to podróżnikiem- nie zapuszczam brody, nie ładuję 20 kilogramów na plecy i nie ruszam opisywać życia plemion, które nigdy nie chciałyby być opisane i i umieszczone w artykule na Wikipedii. Tym bardziej, że nie wiedzą czym jest Wikipedia.

Rok temu przerwę w zbiorze truskawek zapełniliśmy z Anią podróżą do Pekinu. Tym razem nasz wybór padł na region nieco bardziej wyzwolony, na amerykańską Kalifornię. Jak zwykle przygotowania zaczęliśmy od zakupu przewodnika Lonely Planet i jak zwykle nie przeczytaliśmy go, bo jesteśmy zbyt dumni, by pozwolić komuś wpływać na to, co zobaczymy i zwiedzimy w czasie naszych wymarzonych wakacji.

Przyjęliśmy założenie, że ruszymy samochodem w głąb najbogatszego stanu USA i dostosujemy się do wszystkiego, co przyniesie nam ta podróż. Mieliśmy wylądować w San Francisco i dalej iść na żywioł. Czekały nas długie kilometry dróg pokonywanych w celu dotarcia do następnego punktu przeznaczenia. Nie chcieliśmy robić żadnych planów. Prawdopodobnym scenariuszem byłoby trafienie po drodze do miasteczka, gdzie nieletnia barmanka, córka burmistrza, nalewając nam podłą Whisky, przekonałaby nas do spędzenia nocy w tej krainie pozornej sielanki. W nocy pod nasze drzwi podszedłby niedźwiedź, którego przegoniłby jednooki Joe, przypominający wyrazem twarzy psychopatę z amerykańskich horrorów. Kiedyś okazałoby się, że Joe był psychopatą mordującym turystów pod przebraniem grizzly. My byśmy o tym nie wiedzieli i tamtej nocy toczylibyśmy długą dyskusje na temat pełni księżyca, spierając się czy osiągnął już swój punkt kulminacyjny, czy dzielą nas jeszcze od tego kolejne dni.

Obserwowalibyśmy niekończące się pola kukurydzy dziękując Bogu, że mogliśmy poczuć te emocje zarezerwowane dla poszukujących własnego "ja" trampów. Następnego dnia podliczylibyśmy nasze fundusze i okazałoby się, że brakuje pieniędzy na kontynuowanie wyprawy, więc szukalibyśmy pomocy u właściciela największych upraw w okolicy, u wąsatego Harrego. Bazując na naszym doświadczeniu z upraw truskawek zaciągnęlibyśmy się do roboty w polu i łzy wzruszenia napływałby nam wieczorami do oczu, gdy obserwowalibyśmy ten podkreślany przez zachód słońca przekwitający świat koloru żółto-pomarańczowego. Modlilibyśmy się, by czas się zatrzymał. Dopiero po kolejnych dwóch tygodniach zorientowalibyśmy się, że księżyc nadal świeci w pełni nad tą krainą, a ajfony piątki, które ze sobą przywieźliśmy zaginęły bezpowrotnie. Ocknęlibyśmy się, gdy zorientowalibyśmy się, że wypożyczony Chrysler, którym przyjechaliśmy, stracił akumulator i nie nadaje się do dalszej jazdy, a nasz samolot do Polski odleciał trzy miesiące temu. Spakowalibyśmy walizki i w środku nocy wymknęlibyśmy się spotykając w drodze na międzystanową 210 jednookiego Joe przebierającego się za grizzly.

Tak, teraz już wiem dlaczego zdecydowaliśmy się zarezerwować wszystkie noclegi na miejscu długo przed wylotem.
Czytaj więcej

28 sierpnia 2013

Jak uniknąłem kostuchy

Brak samotnych bezsennych nocy jest najskuteczniejszym mordercą pisania. Długie analizy mojej internetowej bezczynności przyniosły mi ten jedyny słuszny wniosek. Przyszło mi się nad tym zastanowić dopiero gdy blogowa kostucha stanęła z kosą w moich drzwiach i grobowym milczeniem przekazała, że albo coś napiszę, albo kabel do sieci potraktuje kosą naostrzoną na potrzeby leciwej sąsiadki spod trójki.
W kraju śliskich kocyków nie zaszły żadne zmiany, które mogłoby spowodować brak tematów dla blogowych wpisów. Poziom frustracji nie opadł, wewnętrzne wojenki nie osłabły, a moje Miasto nadal przyciąga ludzi, którzy odnajdują tu swoją ziemię obiecaną, w zamian czując się w obowiązku wykpiwania idei Powstania’44, mimo że ich bliskich zastało ono na Podkarpaciu, Podlasiu lub w innym regionie napływowym.

Znacznie łatwiej pisać w cierpieniu niż w szczęściu. Przeciętny człowiek cierpi, gdy coś mu się odbiera, a on nie wie jak cofnąć czas, by to zmienić. Artysta cierpi, bo nie wie jak pachnie wiatr lub jak smakuje noc pełna spadających gwiazd. Cierpienie blogera (nie branżowego) poza tym wszystkim, co spotyka zwykłego zjadacza chleba, bierze się dodatkowo z faktu, że nie jest artystą i nie wypada mu mówić o braku weny. Wena pisarska kojarzy mi się z przelewaniem wielkich myśli, najlepiej na klawisze maszyny do pisania, tymczasem większość blogujących, nie tylko w życiu nie posiadało maszyny do pisania, ale też nie zaszczyciło czytelników głębokim przekazem.

Nigdy nie było moją ambicją zmieniać ten schemat, zawsze chodziło o wyrażanie poglądów i komentowanie rzeczywistości. Tę potrzebę doskonale zaspokaja obecność Drugiej Osoby, z którą można spędzić długi wieczór przy winie sączonym na balkonie, w parku lub w pościeli, wtedy pisanie staje się tylko dodatkiem, jak sos na pizzy. I chociaż uwielbiam smak odpowiednio skomponowanej pizzy, to od dziś spróbuję dokładać do niej trochę sosu i mam nadzieję, że uwalimy się tym sosem razem, w nowym otoczeniu, przy akompaniamencie starych, ale nie zgranych dźwięków ironii starszego o kolejny rok autora tego grafomańskiego bloga. Zwłaszcza, że przed nim wyjątkowo zapowiadające się wakacje, które mogą pomóc wrócić do pierwotnej idei tego miejsca, czyli do nierzetelnych relacji z życia na walizkach.
Czytaj więcej

6 lipca 2012


Czas Euro w Polsce przypomniał mi, że główną obowiązująca w naszych mediach zasadą pozostaje „nie znam się to się wypowiem”, co w sposób dobitny uświadomiło mi, że bardzo dawno nie opublikowałem nic na blogu, który pozostaje jednym z głównych źródeł mojego utrzymania. Jak widać, nawet brak reklam nie przeszkadza wam w nie klikać, za co jestem oczywiście wszystkim czytelnikom niezmiernie wdzięczny. I wprawdzie nie dostąpiłem zaszczytu zajęcia miejsca na dachu fabryki Wedel (uwaga, wpis zawiera lokowanie produktu) i głoszenia opinii na temat turnieju rozgrywanego w Polsce, to jednak chciałbym podzielić się swoją radością na temat transformacji, jaką przeszli moi rodacy i którą pokazali wielkiemu światu. Wielkiemu Światu, oczywiście.

Odtrąbiony przez media sukces udowadnia, że uświadomiliśmy sobie, że nie jesteśmy już pastuchami Europy. Nagle okazało się, że powinniśmy przestać na siebie patrzeć jak na podludzi. Zginął tylko jeden Irlandczyk, zaledwie kilka osób zostało pobitych, a do tego nie dokonano żadnego zamachu stanu, nawet dziesiątego czerwca. Nie słyszałem o przypadkach dzieciobójstwa, kanibalizmu, ani nawet morderstwa na tle rasowym. Zupełnie niespodziewanie przestaliśmy nadziewać na pal niewiernych i strzelać do Niemców bez ostrzeżenia.  W czasie Euro czarnych biliśmy tylko, kiedy niedokładnie podlali trawnik, na Rosjan rzucaliśmy się znacznie rzadziej niż zazwyczaj i to bez użycia bagnetów, a bezpańskie psy i koty przestały stanowić nasz niedzielny obiad. Nie wiadomo, w którym momencie zeszliśmy z drzewa i wynaleźliśmy ogień. Odnotowaliśmy tę przemianę i teraz z pogardą patrzymy na Litwinów i Słowaków, którzy wciąż wyczekują swojej szansy na skok cywilizacyjny i bycie uznanymi jako homo sapiens sapiens. To jest nasza wielka chwila- Wielki Świat nas głaszcze i dopóki nie znajdzie innego zwierzątka możemy nawet liczyć na smyranie za uszkiem.

Mimo że tak jak reszta narodu przypomniałem sobie jak wygląda polska flaga i nauczyłem się pierwszej zwrotki hymnu, to na w razie czego nie przeglądałem artykułów w zagranicznej prasie. Obawiałem się, że zostanie mi wypomniany brak wielkiej wewnętrznej przemiany i odpowiedniego zaangażowania w witaniu nadludzi. Wiedząc, że mogę być odbierany jako zapluty karzeł reakcji, zapewniam, że próbowałem coś z tym zrobić. Chodziłem na terapię, oglądałem lekcję stylu Joli Kwaśniewskiej, a nawet zaglądałem do poezji Szymborskiej. I tylko brak funduszy sprawił, że nie zdążyłem zaprenumerować Wyborczej. Ale jeszcze nie wszystko stracone, świat zachodni wskazał mi drogę i wierzę, że do czasu mundialu w Polsce opuszczę mentalny ciemnogród, wejdę na drogę postępu i może nawet zacznę przejmować się reportażami w BBC. A na końcu zatankuję bio paliwo i stanę się Europejczykiem.
Czytaj więcej

7 marca 2012

Przed dniem kobiet


W ostatniej chwili trener Barcelony wycofał się z przedmeczowych zapowiedzi i nie wystawił mnie do składu na dzisiejsze spotkanie w Lidze Mistrzów. Rozczarowany, zamiast na Camp Nou poszedłem do Almy. Ostatnio kojąc nerwy wybieram się w różne miejsca wydawać pieniądze. A to na wyjątkową hiszpańską szynkę, a to na okulary z ukrytym diamentem (bo niemożliwe, żeby plastik aż tak podrożał) i zastanawiam się kiedy mój bank zorientuje się, że udzielanie mi możliwości posiadania debetu to zły pomysł. Oni naiwnie myślą, że mają jak mnie ścignąć, a ja wiem, że tak naprawdę nazywam się Zenon Xiun Liu i zabrany przez zamieszki na placu Tian’anmen nie żyję od przeszło 20 lat. Ciekawe, komu historia przyzna rację w tym sporze.

Przestań pierdolić! – moje drugie ja przywołuje mnie do porządku, więc wracam do głównej myśli. Przechodząc obok stoiska z mięsem w Almie usłyszałem awanturującego się klienta, który wykrzykiwał, że jeśli tak wyglądają firmowe wyroby to jest to „z dupy” firma i „z dupy” sklep. Moi znajomi wiedzą jak bardzo obruszam się słysząc złe słowa na temat tego marketu, dlatego moje oburzenie, którego sprytnie nie okazałem, przekroczyło zwyczajowe normy. Nie chciałem robić w sklepie scen, więc bluźniącego jegomościa zasztyletowałem dopiero na parkingu. Wcześniej spokojnie wyładowałem koszyk i wybrałem drobne upominki na dzień kobiet dla koleżanek z pracy. Rozumiem głosy, że o damy trzeba dbać każdego dnia w roku, ale gdybym faktycznie zawsze chciał to robić w tak wykwintny sposób, żaden debet, ani nawet sfingowana śmierć nie pomogłyby mi przedłużyć egzystencji na tym wysypisku mniej lub bardziej udanych stworzeń. Na szczęście niezbyt wiele kobiet decyduje się łupać kilofem w skałę, więc zakupy nie musiały być szczególnie bogate.

Po ostatnim wpisie zostałem zalany mailami z prośbą o powrót do niepoważnych wpisów. A ja, moi drodzy, chciałem tylko sprawdzić na ile potrafię wykreować w sobie i przelać na dysk skomplikowane uczucia i zobaczyć, ilu z was się na to nabierze. Zamysł chyba się udał, ale zaniepokojonych moim stanem ducha uspokajam, że tak naprawdę pisałem to siedząc w ciepłych kapciach, pod kocem na kanapie, pykając fajkę, popijając herbatę zimową i słuchając audiobooka Naszej Szkapy. Ale do poważniejszych tematów jeszcze wrócę, choć obiecuję podać je w taki sposób, że nawet nie pomyślicie, że to było na serio.

Ja z okazji nadchodzącego dnia kobiet ugotowałem sobie genialny obiad. I nie ma tu miejsca na fałszywą skromność, danie wyszło naprawdę genialne i gdyby tylko chciało przemówić to w trymiga poznalibyśmy dowody na istnienie teorii strun. Niestety, będę zbyt głodny by na to pozwolić.
Czytaj więcej

4 marca 2012

Tak się hartowała stal

Ciężkie czasy już były. Pamiętam jak w 1978 przyszła zima stulecia i tonąc w zaspach zmierzałem do swojego zakładu pracy. Kilkanaście tygodni wcześniej Karol Wojtyła został wybrany na Papieża, co tchnęło w nas wszystkich nowego ducha. Dwa lata później strajkowałem wraz z całą Solidarnością. Jedni walczyli o lepszą Polskę, inni, jak ja, przyszli się poopalać, bo w lepszą Polskę nie dawałem wiary. Perfect nie nagrał jeszcze wtedy jednego ze swoich największych przebojów, czyli Autobiografii, a ja jeszcze nie wiedziałem, że kiedyś im wytknę, że czym innym jest mieć u stóp cały świat, a czym innym mieć wszystkiego w brud.


Kochałem kiedyś dziewczynę bardziej niż szum rozbijającego się o brzeg oceanu, bardziej niż dźwięk hiszpańskiej gitary i bardziej niż wyścig z czasem za kółkiem na trasie Warszawa-Gdańsk. Pewnie kochałem bardziej niż cokolwiek, co umiem wyrazić słowami, bo wysławianie się nie jest moją najmocniejszą stroną. Wierzyłem, że ta miłość odbije się od najwyższych szczytów Kordylierów, Andów, Himalajów i Alp i powróci do mnie. I że pożółkłe nieszczere uśmiechy ludzi wkoło i setki wypowiedzianych nieszczerze słów osób, które na mojej drodze znalazły się siłą rzeczy, staną się nieistotne w kontekście zaznanego szczęścia. Tak się nie stało. Fale rozbiły się o falochron, gitara przeznaczenia zaczęła grać fałszywe rytmy, a emocje związane z wyścigiem na drodze zastąpiło uczucie rozgoryczenia, że nie można zawrócić czasu i zawalczyć raz jeszcze. Dlaczego o tym wspominam? Bo pewnie gdyby nie to rozczarowanie byłoby dziś  trudniej odnaleźć się w świecie kłamstw i pozorów- choć nasze uczucia i relacje nie miały nic z kłamstwa i pozorów, to serce po zaznanym niepowodzeniu stwardniało nieodwracalnie.

Ludzi dzielę na dwie grupy: na tych, którzy okazali się warci okazanego zaufania, którzy potrafią stanąć po mojej stronie, zawsze i wszędzie poczekać na mnie żeby podarować mi kilka minut radości przebywania z nimi i w trudnych chwilach zaoferować spokojne cztery pełne duszy kąty, a nawet zrobić dla mnie więcej, niż sądziłem, że ja mogę zrobić dla siebie. A drudzy to ci, którzy w najmniej oczekiwanym momencie sprzedadzą cię za swój święty spokój i zbudują alternatywną rzeczywistość, żeby tylko uniknąć podejrzeń, że właśnie to uczynili wzbogacając się o kilka srebrników. Na szczęście, tymi drugimi można gardzić bez potrzeby wspinania się z odpowiednimi sztandarami na barykady. Dzisiaj w zupełności wystarczy mieć bloga.

Pisanie jest doskonałym sposobem na wyrzucanie z siebie uczuć. Bo tak jak nie wszystko można powiedzieć, to wszystko można napisać, bowiem znaczna część tego co się pisze (nawet na blogach) to fikcja ku uciesze autora i czytelników. A kto kiedyś odróżni prawdę od fikcji? Kto czytając to będzie umiał powiedzieć czy coś nagle się popierdoliło, czy to tylko wylewanie żalów z racji przypalonego obiadu? Bez znaczenia, bo w tym samym momencie, kiedy się nad tym zastanawiacie na drugiej półkuli jakiś motyl może zatrzepotać tak mocno skrzydłami, że jutro trzęsienie ziemi pogrąży kawał świata. Albo prezydent Stanów Zjednoczonych wkurwiony brakiem zaangażowania małżonki w łóżku odpali, myląc Polskę z Rosją, w naszym kierunku bombę atomową. Kto wtedy zacznie zastanawiać się czy zostałem na jakimś polu wychujany, czy tylko kolejny raz się zgrywam?

Obiadu nie przypaliłem, bo, jak co niedzielę, zjadłem go w rodzinnym gronie, tym razem w trochę przytłoczonej popularnością, ale i zacnej gruzińskiej restauracji. Wkoło zgiełk, na przemian śmiejące i płaczące się dzieci, uwijające się i donoszące kolejne dania i butelki wina kelnerki, i niekończące się rodzinne dyskusje. I wierzcie mi kurwa, że jestem za lepszym światem dla bliskich, dla siebie, dla pozbawionych wody dzieci w Afryce, ale wiedząc, że nie zmienię wiele, to jeśli jutro ta bomba wysadzi Polskę to odejdę stąd niespełniony, ale z uśmiechem na ustach.
Czytaj więcej

2 lutego 2012

Warszawa vs przyjezdni

Tym razem zamiast wpisu poważny reportaż o Warszawie i ludności napływowej, czyli coś co mógłbym sam stworzyć gdyby nie dwudziestogodzinny dzień pracy.
Czytaj więcej