24 października 2008

Z WC kwadrans

Moje przekonanie o wyższości narodu polskiego nad hiszpańskim zostało poważnie zachwiane, gdy wstąpiłem do jednej z uniwersyteckich toalet (ale żeby była jasność- sam ich wygląd ma się do kibli Wydziału Zarządzania, jak piłka polska do hiszpańskiej, tylko tym razem na korzyść UW!). Hiszpanie zaskoczyli mnie swoją ambitną twórczością, swoimi górnolotnymi hasłami wykrzyczanymi za pomocą mazaków na drzwiach toalet. Czego to oni nie przekazali potomonym!

Dostrzegłem przeciwników aborcji: "Życie to prawo, nie biznes!", obok nich zupełnie bez żenady zaprezentowali się zwolennicy segregacji rasowej: "Niech żyje rasizm!". Swoje zdanie o świecie wygłosiły również lewackie siły: "Patriota- idiota!", a także przeciwnicy systemu bolońskiego, chociaż ci nie ograniczają się do "guerilla marketing", bo cały Uniwersytet zalany jest hasłami przeciwko Bolonii (nie ma co wgłębiać się w szczegóły- Hiszpanom na pewno chodzi o to, że teraz będą musieli studiować 5 lat, a dotychczas wiele kierunków opierało się na czteroletnich studiach, ale co ja tam wiem!).

Polska wciąż nie dorosła do partyzantki aż tak wysokich lotów. U nas wciąż obowiązuje pewien schemat, z którego można się dowiedzieć kogo "jebać" (z tym, że prawie zawsze jakiś klub sportowy), ewentualnie kogo wysłać na Madagaskar (z tym, że najczęściej Żydów), bądź też komu najbliżej do kobiety lekkich obyczajów (tu obok Jasia z 4c i Anki z bloku obok dominują politycy). Przy okazji, jak tam Widzew?
Czytaj więcej

21 października 2008

Bez cenzury

Przychodzi taki dzień, w którym trzeba wylać trochę żółci, pofrustrować się. Postaram się przedstawić to zwięźle- trzy scenki z dzisiaj, żebyście zrozumieli z czym ja się tu czasem muszę zmagać.

Zajęcia z mówienia: kobieta przedstawia nam propozycję jednodniowej wycieczki fakultatywnej do historycznego miasteczka, w którym żył Miguel de Cervantes. Siedząca obok mnie Francuzka nieśmiało pyta mnie: "a kim jest Cervantes?". Nooo kurwa, myślę sobie, fajnie. Ani ładna nie jesteś, ani bystra, ani- jak widać- specjalnie inteligenta. Jedź do Ameryki! W tym momencie właśnie jakiś Jankes się wyrywa: "ale nie rozumiem, tam będzie jakaś duża impreza, tak?". Dziękuję, że urodziłem się Polakiem.

Supermarket: wracając z zajęć chcę kupić butelkę wina. Podchodzę do kasy i podaję ekspedientce kartę i dowód osobisty (dla autoryzacji wymagają dokumentu tożsamości). Kobieta przeciąga kartę i trzymając mój dowód w rękach pyta się czy na pewno jestem pełnoletni. Dobra, to i tak już postęp- to jest idiotka hiszpańska. Znacznie gorsze są latino-idiotki. Zawsze gdy płacę kartą chcą ode mnie paszport, a gdy tłumaczę, że w Unii Europejskiej dowód jest jak paszport, pytają się mnie, czy może jednak nie mam paszportu. Od głupich pip bardziej irytujące są tylko głupie i brzydkie pipy!

Winda: podbija do mnie nasz sąsiad z dołu i zaczyna mi napierdalać, że w ostatnią sobotę byliśmy strasznie głośno (świętowaliśmy urodziny Blondi i faktycznie, dziewczyny, jak na ich możliwości wypiły tyle, że spokojnie mogłyby się z tym zgłosić do hiszpańskiej edycji Mam talent) i on sobie nie życzy po 24 takich hałasów. Dobra, zgorzkniały dupku, ale mówiłeś już to dziś rano Karoli i mnie. W tej samej pieprzonej windzie. Myślisz, że jestem Hiszpanem? Masz mnie za debila? Choćbyś mnie spotykał pięć razy dziennie przez najbliższy miesiąc w tej samej windzie, to nadal nie cofnę czasu i nadal raz na jakiś czas będziemy głośno po północy. Poza tym śpieszę się na coś do jedzenia, więc wypadaj na swoim piętrze zamiast stać w drzwiach i tłumaczyć mi, jak swojemu niedorozwiniętemu rodakowi, że jak ktoś skacze na górze, to na dole to słychać. A następnym razem zainwestuj w mieszkanie na poddaszu. Bucu!
Czytaj więcej

20 października 2008

Gorąca panienka od curso oral nie wytrzymała mnie za długo na zajęciach i zaproponowała żebym przeniósł się na poziom wyżej. Karola (na pewno zazdrośnie!) namówiła mnie abym zachował się jak mężczyzna, więc (...), a potem poinstruowała mnie jak przekazać miłej pani swoją zgodę. I tak mogłem wreszcie wyrzucić z siebie bez obawy o konsekwencje, że mam do czynienia z grupą debili ("debil" to po hiszpańsku "słaby") i faktycznie będzie dla mnie lepiej, jak pójdę wyżej.

Nie miałem najlepszego wejścia do nowej grupy. Okazało się, że jest w niej Chińczyk, który stacjonuje także w mojej lepszej grupie z gramatyki- jeszcze wówczas powstrzymałem się od parsknięcia śmiechem, gdy okazało się, że co zajęcia, to chłopak ma inne imię. Trochę mu nawet współczuję, bo na jednych ćwiczeniach musi reagować na "Czian", na innych na "Tian", a na tych przystąpił do omawiania czegoś wywołany jako "Zian". Ale musiałem się zaśmiać, gdy inny Chińczyk przekonywał prowadzącą, że jego imię ma odpowiednik hiszpański, w związku z czym może się do niego zwracać per "Enrique". I (o Boże!) przekonał ją! Zrezygnowany, gdy spytała, jak ma się zwracać do mnie, zupełnie szczerze odpowiedziałem "jak chcesz"... Szkoda, mogłem powiedzieć "Twój stary!" i przynajmniej na WuZecie byliby ze mnie dumni!

Tego dnia przyczyniłem się także do zwiększenia ogólnej szczęśliwości w narodzie chińskim, bowiem Enrique zareagował ekstatycznie, gdy sprawdziły się jego przewidywania o mojej znajomości (cóż, miernej, no ale...) niemieckiego. Skacząc z radości oznajmił mi, że Polska leży niedaleko Niemiec!!! Prawdopodobnie natknąłem się na sam wierzchołek chińskiej inteligencji. Trochę gorzej trafiła Ania, które dociekliwie wypytała jednego z Chińczyków z jej grupy, czy uważa, że w jego kraju panuje demokracja. Bystrzak szybko przewertował swój słownik, aby sprawdzić, czym jest ta "demokracja" i z całym przekonaniem oznajmił, że tak, to właśnie demokracja jest ustrojem w Chinach. Chętnie bym sobie poczytał ten jego słownik...

Na świecie kryzys. Padają banki, giełdy, liście z drzew (nawet w Madrycie), poza tym coraz bliżej końca świata (co zwiastuje fakt, że od ponad 2 godzin o nic nie pokłócili się Tusk z Kaczyńskim). A jednak jest coś gorszego, co trawi Ziemię. Tyłki wielkie jak Chiny. Są wszędzie, przerażają mnie! Urocza Samantha z Kaliforni byłaby śliczna, gdyby nie musiała przez drzwi przechodzić bokiem, Hiszpanki na bramkach w metrze korzystają z przejść dla wózków, a nowa prowadząca curso oral powinna zgłosić się do Animal Planet jako szczególny przypadek skrzyżowania człowieka z hipopotamem. Co z tego, że na półkach królują "zdrowe produkty naturalne", skoro kobiety wypychają całe wózki takimi "zdrowymi fit chipsami". Dają się przy okazji zbałamucić, bo w Hiszpanii najwyraźniej jest duża dowolność w posługiwaniu się określeniem "naturalne". Zakupione przeze mnie (bardzo smaczne!) orzeszki nerkowca też były "zdrowe, fit i elo-fajne", tylko że ich skład to kpina z narodu hiszpańskiego. Nie dość, że składniki smakowe poza orzeszkami i solą zawierały także trzy różne E-xxx, to jeszcze jeden z punktów składu wyglądał dokładnie tak: "Składniki naturalne: produkty naturalne". To pobiło nawet miód, który zawiera "mieszankę miodów z Unii Europejskiej i spoza"... Na bank chodzi o Chiny!
Czytaj więcej

15 października 2008

Odyseja po N.I.E. 2008

Numer Identyfikacyjny Obcokrajowców (extranjeros) dostałam 2 lata temu w Maladze. Tzn. tak mi się wydawało. Problem w tym, że papierek który to potwierdzał został gdzieś w Barcelonie, może u przedstawicieli pewnej chińskiej sekty, może u absolwentów Audiovisuales... w każdym razie zaginął i już się nie odnalazł.

Mimo wszystko myślałam, że jestem sprytna. Na wszelki wypadek zapisałam sobie nr NIE y SS (spokojnie, chodzi o seguridad social, czyli ubezpieczenie społeczne) na świstku papieru, który włożyłam do portfela i który, o dziwo, mimo mojej wrodzonej skłonności do zapodziewania wszystkiego, mam do dzisiaj.

Całe to moje myślenie wzięło w łeb na pierwszej poważnej rozmowie o pracę. Zadzwonili do mnie, strzał w 10!- ze szkoły językowej, w której miałabym zostać recepcjonistką. TEORETYCZNIE żeby pracować w Hiszpanii w ogóle nie potrzebny jest nr. NIE. TEORETYCZNIE, jako członek UE mam prawo do podpisania umowy na paszport. TEORETYCZNIE też na paszport można tu otworzyć konto w banku i starać się o stypendium... Zresztą co mi tam całe to "teoretycznie", numer przecież mam- dostaje się go raz na całe życie. Nawet jeśli Cię deportują, nie usuwają twojego nazwiska z rejestru extranjeros.
Niestety, na spotkaniu poproszono mnie o kopię dokumentu nadania NIE, bo choć niektóre firmy zatrudniają na paszport to oni nie mają takiego zwyczaju. I w tym momencie poczułam jak ziemia osuwa mi się pod nogami. Tydzień wcześniej umówiłam się na spotkanie w sprawie kopii NIE. Na pierwszy możliwy termin, czyli - na 15 stycznia!

Pomysłów na rozwiązanie problemu było kilka. Naprawdę dobrych zdecydowanie brakowało. Zaczęłyśmy od wizyty u prawnika zajmującego się sprawami dotyczącymi... uchodźców. Przygotował nam specjalne pismo, w którym wyjaśniał podstawy prawne pozwalające na podpisanie umowy na nr. paszportu, ale wobec policyjnej biurokracji i 4-miesięcznych kolejek był bezradny.

Problem istniał nadal. Wyrobiłam sobie ten nr w Maladze, ale jakieś 3 tygodnie temu zameldowałam się już w Madrycie. Bałam się przekombinować, pojechać do Malagi, gdzie podobno załatwia się to od ręki, i zostać odprawiona z kwitkiem po 7 godzinach nocnej jazdy autobusem, z portfelem lżejszym o 36 euro wydane na bilety. Pozostawiłam więć sprawy własnemu biegowi licząc na to, że same się rozwiążą...

...mijały dni i tygodnie wypełnione spotkaniami o pracę i pierwszymi wykładami (mam zajebiste studia!- ale o tym kiedy indziej)...

Aż wreszcie w czwartek German (Argentyńczyk, o którym wspominał R.) zaproponował, żebym zabrała się z nim do Malagi. Powiedziałam 'jasne', potem pomyślałam, i doszłam do wniosku, że jest to chyba najlepsze, jeśli nie jedyne, co mogę zrobić.

Wyjechaliśmy przed piątą. 5 osób, radio i jedziemy. Uwielbiam ruszać gdzieś tak rano. To tak jakbym zaczynała podbój świata. Mijaliśmy puste ulice, domy z ciemnymi oknami, kilku nieszczęśników zaczynających pracę o barbarzyńskiej porze, mijaliśmy całą tę codzienność i rutynę, płatki z mlekiem, kłótnie o łazienkę, tłok w metrze. Świtało kiedy przejeżdżaliśmy przez Despenaperros. Nawet jeśli tym razem przyświecał nam bardzo konkretny i przyziemny cel, w samej tej jeździe było coś niesamowitego.

Dotarliśmy ok. 11. Przed uniwersytetem studenci parkują samochody w 2 rzędach i nie zaciągają hamulca, jeśli chcesz wyjechać przepychasz te co cię blokują.

Na policji poszło łatwo, trochę tylko musieliśmy postać. Pani do której podeszłam wyglądała na uosobienie wredoty i bałam się, że to ta sama która powiedziała Milenie, że skoro jej syn nie ma stypendium (do którego potrzebny jest nr DNI albo NIE), to Milena też się bez niego obejdzie. Ale pierwsze wrażenie okazało się mylne, a pani przemiła. Zdobyłam się na odwage i powiedziałam, że mam już numer. Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam, że ktoś odnotował już w systemie zameldowanie w Madrycie, ale szybko zapewniłam panią, że mieszkam w Maladze i chwilę potem odebrałam przedmiot pożądania- zieloną kartkę z numerem.

Spełnieni i zadowoleni poszliśmy do centrum na obiad, a nogi same nas niosły. Potem w towarzystwie trzech butelek wina spędziliśmy cudowne popołudnie na plaży. Przy tak silnym wietrze pływanie nie wchodziło w grę, ale siłowanie się z falami owszem :) Czułam się 'having time of my life'. Jeśli mogłabym jeszcze chcieć czegoś więcej, to żeby był tam ze mną Rafał i żebyśmy mogli tam zostać na dłużej.
Czytaj więcej

13 października 2008

Spadł śnieg

Ale to w górach Sierra Nevada. W Madrycie wciąż, gdy wracam z zajęć o 19, wystarcza mi krótki rękaw. Jakie to położenie Polski jest kurwa niesprawiedliwe!



Dziś na zajęciach Polka z Czikago spędziła kilka minut tłumacząc jednej z Amerykanek (po tym jak wszystkie wysiłki prowadzącego zajęcia spełzły na niczym) czym się różnią bliźnięta jednojajowe od dwujajowych. Napisałbym coś, ale starczy na dziś tego przeklinania.
Czytaj więcej

11 października 2008

Lecę dalej

W poprzednim wpisie nie wyczerpałem tematu pierwszego tygodnia zajęć, ale było już późno i zgubiłem wątek (w Hiszpanii alkohol jest tani), więc pozwolę sobie dokończyć.

Zajrzyjmy jeszcze raz do grupy, gdzie ćwiczymy umiejętności oralne. Jest z kim! Uczy nas młoda siksa, która życzyła sobie żebyśmy na początek się przedstawili i powiedzieli coś o sobie. Sama nie musiała tego robić, bo i tak każdy wie co by powiedziała: „elo, jestem fajną dupą, a do tego bystrą, tylko taką trochę nieśmiałą, więc nie ubieram się tak jakbyście chcieli i trochę się czerwienię kiedy podśmiewacie się po tym jak mówię, że to jest curso oral”. A to wszystko przez 3 miesiące za niecałe 1000 euro! Que fuerte! Toż dzisiaj to lepsza inwestycja niż giełda!

Powiało trochę Polską, kiedy okazało się, że w lepszej grupie mam rodaczkę z „Czikago”. Jeszcze nie odkryłem co, ale coś z nią jest nie tak. Można zrzucić to na karb wychowania w Stanach, ale osobiście stawiałbym na silne porażenie prądem w dzieciństwie. Wiem co mówię, bo mnie też niedawno przerwany kabel popieścił w rękę i potem przez tydzień zachowywałem się jak Szczepan po jointach. Zupełnie swojsko zrobiło się za to kiedy wychodziłem tamtego dnia z zajęć. Najpierw zaskoczył mnie deszcz i zdaję się, że wśród rzeszy studentów wracających do domu byłem jedynym szczęśliwym z powodu tej mżawki. Potem wsłuchany w muzykę z ipoda („Gdy jakiś raper mówi ci prawdę, że na coś go nie stać, spłukał się, w nocy chlał, teraz je mc zestaw, źle spał, dymał, nie mógł przestać rzygać w sedes- to pewnie 2cztery7!”) prawie zaliczyłem efektywnego orła o próg przed zejściem do metra. Wreszcie na peronie napotkałem taki tłok, że bez żalu przepuściłem jeden pociąg, żeby nie skończyć jak niektórzy pechowcy na wyprzedaży Media Marktu.

Czas się zbierać, niedługo wpadają Sychu z Anią i będziemy kucharzyć, pić, śpiewać, kibicować Polakom i zachowywać się jak bydło! Que fuerte!

PS.: „Nie oceniaj mnie, bo chociaż wyglądam na wieśniaka, niezły ze mnie jebaka!” Maleńczuk&Waglewski
:)
Czytaj więcej

10 października 2008

Wystartowałem

Zacząłem swój kurs języka hiszpańskiego na uniwersytecie Karoli, czyli na Complutense. Z tej okazji uprzejmie donoszę wszystkim, że testy pisze mi się po staremu, czyli zamiast trafić na poziom A2.1, który dość realnie odzwierciedla moją wiedzę, dostałem się na B1. Za to ustny bez niespodzianek- trafiłem do grupy pełnej zidiociałych Azjatów. Podziwiam ich odwagę, ja jakbym był człowiekiem z innej planety to bym na niej został i zajął się na przykład hodowlą róż. Albo piciem.

Kurs jest dość dobrze pomyślany. Całościowy wynik z egzaminu pisemnego (słuchanie, czytanie, pisanie, zmyślanie) daje przydział do grupy z którą ma się 3/4 zajęć (gramatyka, praktyka, czytanie/pisanie), chociaż każda z tych części jest prowadzona przez innego profesora. Pozostała 1/4 to mówienie i słuchanie i znów inny nauczyciel, ale tym razem także inna grupa, do której przydzielano na podstawie rozmowy wstępnej (przepytywała mnie jakaś surowa i brzydka rura, a że jestem estetą to chciałem się szybko stamtąd wyrwać- serio!). Trochę to skomplikowane, ale nie jesteście ani Amerykanami, ani Chińczykami żeby sobie nie poradzić ze zrozumieniem tego.

Amerykanki w mojej lepszej grupie uczą się 5-8 lat języka hiszpańskiego i wciąż nie radzą sobie ze zwrotami, których nauczyłbym psa mojej siostry w tydzień. A jak się uprę to nawet kot, który z nami mieszka, będzie do końca roku mówił po hiszpańsku lepiej niż one po kilku latach nauki. Jeszcze śmieszniej jest w słabszej grupie, gdzie kilkoro Chińczyków po prostu zapewnia mi rozrywkę lepszą niż MontyPython. Już zdarzyło mi się popłakać ze śmiechu, gdy prezentowali dialog sytuacyjny (zakupy), a to przecież dopiero początek! Dobrze, że (w imię równowagi) tam przydzielono również dwóch rozgarniętych i sympatycznych Amerykanów ("from Poland? cool!"), w tym typowego jankeskiego luzaka Jaya, który płakał razem ze mną. Gdy poziom debilizmu sięgnie za wysoko, jako wentyl działa pójście do stołówki wydziałowej (każdy wydział ma swoją- niesamowity wybór, a do tego piwo, whisky itd., każdy student zupełnie legalnie może złoić się między zajęciami), gdzie na przykład z bystrą Angielką przy kanapce przez godzinę rozmawialiśmy o polityce ("czy w Polsce wciąż rządzą bliźniacy?"), wadach prywatnej służby zdrowia i reformach Krwawej Mary. Żebym jeszcze się kiedyś przykładał do nauki słówek z angielskiego... (ale tyle co umiem zupełnie wystarczyło żebym jeszcze "pochwalił się", że Jakub T. to Polak- dziewczyna jest z Exeter)
Czytaj więcej

9 października 2008

Andorra La Vella

Andora powitała nas pożarem. W kategorii reprezentatywności pierwszego wrażenia można przedstawić to tak, jakby Barcelona powitała kogoś zakazem handlu i występów na Rambli, Madryt nieczynną komunikacją miejską, a Warszawa czystym i lśniącym Pałacem Kultury i Nauki (:)). Płonął budynek tuż koło naszego hotelu, więc jak Stefan się ogarnie i prześle mi zdjęcia, to będę mógł zamieścić widok z naszych okien (a wierzcie mi, po tym jak policja zamknęła okoliczne ulice, nie było łatwo dostać się do wykupionego pokoju!).

Mini państewko, gdzie ścierają się ze sobą francuska arogancja i hiszpański luz, może pochwalić się nie tylko strefą bezcłową. To też bardzo smakowity kąsek dla fanów górskich widoków i wycieczek. Niestety, amatorów takich wrażeń nie zostało już wielu, bo znacznie większy ruch towarzyszył perfumeriom, monopolowym i innym wolnocłowym sklepom np.: z elektroniką. Lubicie liczby? W takim razie łącznie, wszyscy, na szlakach spotkaliśmy JEDNĄ parę „wspinaczy” i może ze dwóch gości z psami. Najwyżej celowali Szczepan i Guzy, którzy zaatakowali jeden ze szczytów podchodzący pod 3000 metrów, nie dotrwali tego Justyna i... aparat Guzego. Justyna spadła w kilkusetmetrową przepaść, a aparat się pochorował. Nie no, żartuję, ta przepaść raczej nie miała więcej niż sto metrów. I wpadł w nią aparat, a przytruta czymś Jusia musiała zostać niżej, chociaż mi trudno w to uwierzyć, bo to dziewczyna z gór twarda i zaprawiona w bojach, wątpię, że coś mogło ją złamać. W każdym razie Szczepan mógł na szczycie wypowiedzieć swoje „Wenn wir auf einen Berg gestiegen haben...” (ten dowcip skuma niestety tylko garstka czytających to szczęśliwców), a następnie z Guzym ruszyć na ratunek cyfrówce i będącym z nim duńskim koronom o równowartości blisko 1000 zł. Kupujcie futerały HP, a potem wypychajcie je pieniędzmi- z wbitego między skały aparatu uszkodziła się jedynie karta pamięci!

W Andorze wreszcie był czas na chillout, na spokojny melanż w zaciszu hotelowych pokoi (to tylko ta ochrona jest jakaś przewrażliwiona, że od razu interweniowali!), na obcowanie z przyrodą, opowieści Stefana i Guzego o pracy w Danii (dużo ciekawych spostrzeżeń, aż chciałoby się tam pojechać!) i Justyny z Alicante. (O międzyleskich plotach Szczepana niestety publicznie nie mogę wspominać!) Na pewno odpoczęliśmy od zgiełku Barcelony (ma wszystko, ale są też skazy na jej obliczu- przyjdzie czas na wpis o tym), ale kompletny brak życia nocnego i rozrywek w stolicy Andory trochę nas zdziwił. Ten kraj to cudownie położona dziura. Mam nawet w głowie obrazoburcze porównanie tego stanu rzeczy, ale się powstrzymam, bo Karola mówi, że to obrzydliwe, niesmaczne i kompletnie nie śmieszne.

Jeśli czegoś powinniśmy uczyć się od andorczyków to sztuki modernizowania całego kraju naraz (no dobra, oni mają łatwiej, wystarczy rozkopać dwie ulice), oraz silnej woli. Gdyby mieszkańcy tego państewka łatwo ulegali pokusom, to żyliby tam sami alkoholicy. 3 euro za absynt, 4 euro za litr podłej whisky, kilkanaście za 12 letnią Chivas Regal i koło 18 za ponad 2 litry ginu Sapphire Bombay... Pseudobezcłowa strefa na lotniskach żąda cen DWA razy wyższych za każdy mocniejszy alkohol w porównaniu do oferty andorskich marketów. To trochę jak spojrzenie ślicznego szczeniaka w schronisku błagające: weź mnie! Właśnie tak te wszystkie trunki wołały za nami z półek. Nie pytajcie, jak można się temu oprzeć, nawet nie przeszło nam to przez myśl.

- - - - - - - - - - - - - - -

Piękne widoki Hiszpanii po zmierzchu widzianej z okien samolotu zakłóca grupa wrzeszczących chorwackich turystek. Na szczęście znów mam dla siebie wszystkie 3 miejsca, może wyglądam podejrzanie i obsługa lotniska woli nie przydzielać mi żadnych sąsiadów? Nie zdążam nawet odpalić muzyki, lot jest tak krótki, że większość czasu zajmuje start i lądowanie. Samolot na lotnisku Barajas kołuje na T4, więc jeszcze szybki rzut okiem na miejsce niedawnej katastrofy lotu mającego dotrzeć do Las Palmas (miałeś rację Kurt, zdarza się), potem ruchomymi chodnikami do metra, gdzie witają mnie zmęczone, ale przyjazne spojrzenia ludzi. I to przyjemne uczucie, że... jestem w domu.
Czytaj więcej

5 października 2008

Tam naprawdę byli ludzie z całego świata. Jedna pijana noc i więcej poznanych osób, niż w przeciągu miesiąca w Warszawie. Nie trzeba jechać do Afganistanu żeby przeżyć kilka dni na piętrowych pryczach w wieloosobowych pokojach, gdzie po ciężkiej walce (z używkami) jedynym marzeniem jest złapanie kilku godzin snu. Coś takiego oferuje hostel Kabul w samym sercu Barcelony. To jedno z takich miejsc, gdzie trudno dogadać się z ludźmi po hiszpańsku, a z obsługą w jakimkolwiek języku. A jednak organizacja budzi podziw- magnetyczne klucze od wszystkiego, posiłki dla chętnych, dostęp do internetu, happy hours na piwo (najtańsze piwo w Hiszpanii- 3 euro za 2 litry, znajdzie ktoś tańsze, to mu je kupię) i ta wyczarowana atmosfera!

Barcelona okazuje się świetnym miejscem spotkań na trasie Madryt-Warszawa. Leciałem spotkać się ze Szczepanem, Justyną, Guzym i Stefanem, a zanim choćby ich zobaczyłem, już zdążyłem obejść kawał Barri Gotic z Marcinem, który akurat wpadł z wycieczką z Lloret del Mar. Potem szaleństwa czwartkowej nocy ze wspomnianą ekipą i kilkanaście nietrzeźwych godzin później spotkanie z będącą na Erasmusie na UAB Gosią. A że Gosia nie przyszła sama, tylko z sympatyczną włoską koleżanką (zdaję się, że Elen- si, estoy caliente!), a że w naszym hostelu szybko poznaje się nowych ludzi, a że Elen miała innych znajomych w Barcelonie, a że ci znajomi mieli koleżankę, która tego dnia obchodziła urodziny, a że akurat robiła z tej okazji domówkę... W każdym razie dzięki Gosi i temu splotowi wydarzeń ta noc nie mogła być nudna. I szkoda tylko, że Hiszpanie mają zamiłowanie do stania wielką grupą na jakimś placu w oczekiwaniu na kogoś, kto być może kiedyś istniał, a być może dopiero się urodzi, przez co nie udało się dopełnić wieczoru akcentem klubowym w większym gronie. Zresztą... nie wiem czy wykrzesałbym jeszcze tego dnia siły.

Siły najlepiej regeneruje się na plaży, a do tej z hostelu nie mieliśmy daleko. Wygrzewanie się dopełniliśmy ze Szczepanem i Guzym walcząc z ogromnymi falami i ze spadającymi... ech, wychodząc rano nie wiedzieliśmy, że będziemy się kąpać! Wiedzieliśmy za to, że następnego dnia ruszamy bladym świtem do Andory, ten wysiłek porannego wstawania wymusił na nas (poza Justyną i Guzym- mieli dojechać później) pan Robert. Pan Robert jest kierowcą wyścigowym i tamtego dnia miał startować wczesnym popołudniem czasu zachodnioeuropejskiego w Grand Prix Singapuru, a my chcieliśmy ten występ zobaczyć. Nam się udało, naszemu Mistrzowi poszło trochę gorzej (idiotyczne przepisy!), a najgorzej na tym naszym wstawaniu wyszli współmieszkańcy hostelowych pokoi- ledwo ciepli i potwornie śpiący pewnie nie mogli pojąć, że ktoś wstaje i wychodzi chwilę po ich powrocie z imprez. A my dopiero dzień później wiedzieliśmy, że na La Rambla o 7 rano jest znacznie więcej życia niż w Andorra La Vella w godzinach szczytu.
Czytaj więcej

3 października 2008

Próxima estación: Barcelona

Pomyślałem, że wpisy poświęcone krótkiemu wypadowi do Barcelony i Andory zacznę od tego, co napisałem kiedyś po swojej pierwszej wizycie w Katalonii. Odczucia dotyczące Barcelony, o których wspominam w tylko trochę przeredagowanym tekście, są ponadczasowe.

Ze wszystkich stolic jakie zdołałem odwiedzić (nie tak znowu mało- Londyn, Paryż, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Ateny, Stambuł, Amsterdam, Tunis, Belgrad, Dubrownik), to właśnie ta, zgodnie z oczekiwaniami, najbardziej przekonała mnie do siebie atmosferą i przede wszystkim różnorodnością. Oczywiście, zaraz miłośnicy geografii (których cenię tylko trochę mniej od miłośników historii) zakrzykną, że przecież ani Barcelona, ani tym bardziej Dubrownik, nie są stolicami, a Amsterdam kosztem Hagi jest nią tylko z nazwy. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale tęgim umysłom wyjaśniam, że Barcelona to stolica Katalonii (dziś część Hiszpanii z szeroką autonomią, a kto wie co będzie jutro?), Dubrownik w Średniowieczu stanowił siedzibę parlamentu wolnej republiki kupieckiej (Raguzy), zaś Amsterdam jest przecież stolicą aborcji, eutanazji i palonego zielska.

Barcelona poddaje pod wątpliwość sensowność dokonywania powierzchownych ocen i wyciągania zbyt szybkich wniosków (to można zresztą odnieść do całej Hiszpanii). To kraina paradoksów. Jak to się dzieje, że jej mieszkańcy nie myją rąk po wyjściu z toalety, a potrafią miasto utrzymać w takiej czystości i porządku? Dlaczego Katalończycy, nie mający pojęcia o zorganizowanym dopingu, traktują piłkę nożną jak religię i szczycą się jedną z najlepszych drużyn Europy ostatnich lat? Jakim cudem Hiszpanie, którzy zdają się wyjątkowo mało zapracowanym narodem, jakby cały rok mieli fiestę, mogą sobie pozwolić na regularne stołowanie się w kafejkach i restauracjach, gdy ich ceny wyraźnie od tego odstraszają? Kiedy i w jaki sposób zdążyli zbudować tak imponującą sieć metra w Madrycie (ponoć najgęstsza na świecie w przeliczeniu na mieszkańca) i w Barcelonie? I wreszcie kiedy znajdują czas na regenerację i sprawy rodzinne, kiedy jednocześnie wyznaczają nowe standardy pojęcia „życie nocne”? Dla nich zabawa poprzedzona biesiadowaniem ma swój początek dopiero po północy, a dzień żegna się ostatnimi drinkami już dobrze po świcie.

Spacerując po mieście Gaudiego, w rozważania na temat tego, czy wyżej cenię gotycki styl zabudowy, czy jednak to secesja lepiej mnie nastraja, a może konwencja pójścia w stronę nowoczesności, w to wkradała się mała wredna myśl. Zaraz, zaraz, przecież Warszawa też kiedyś czarowała przyjezdnych. Stanowiła chlubę jej mieszkańców, także ze względu na przepiękną secesyjną panoramę. Dziś stolica betonu (chociaż cholera wie z czego Ruscy ten pomnik (PKiN) Stalinowi postawili), dziś krajobraz pozbawiony kompozycji, z wolnością architektoniczną posuniętą tak daleko, że w konkursie na najlepszy projekt dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej pierwsze miejsce różniło się tak diametralnie, w każdym detalu, od drugiego nagrodzonego, że obrany kierunek najwyraźniej znaczenia nie ma. Czy tak, czy siak, to co powstanie, pasować do reszty krajobrazu nie będzie. Jedna banda chuja obróciła moją Warszawę w 85% w ruinę, a druga banda chuja, która po niej przyszła, dokończyła dzieła zniszczenia odbudowując ją tak, by starym mieszkańcom ze zgryzoty flaki same wyszły na wierzch. Secesję zastąpiono monumentalnym socrealizmem. I tak, o dziwo, nowy pomysł na zabudowę nie oszpecił całego miasta, wszystko co pozytywne z pomysłów komuny stawiając na Mariensztacie.

I tak przychodzi mi Warszawę kochać („i w ogóle i w szczególe i pod każdym innym względem”) za jej i moją historię, Barcelonę za poczucie niezależności, za wygląd i za atmosferę, ale tylko wtedy, gdy w chłonięciu jej nie przeszkadzają tłumy ludzi. Chyba, że są to tłumy przewalających się studentów z puszką piwa, tudzież butelką wina w ręku, śpiewających (zawodzących) i wykrzykujących coś w każdym możliwym języku w metrze. Humana non sunt turpia, mawiali...

I wcale się nie dziwię, że tylu znanych twórców przygarnęło to miasto- spacer jego uliczkami, alejami, przystawanie na placykach, gaszenie pragnienia wodą z licznych fontann, zaglądanie do antykwariatów- trudno o lepszą inspirację!

Mimo wszystko, dla tych, którzy myślą, że dłuższy zagraniczny wyjazd może pozwolić zapomnieć o pełnej wad, ale rodzimej Warszawie, zamieszczam fragment jednego z najlepszych kawałków warszawiaka zwanego Eldo:

„Bohaterowie śpią na Cytadeli stokach,
pod brzozowym krzyżem na Powązkach.
I wkurzaj się na nasz charakter strączku łuskany,
spytasz skąd jestem, powiem z dumą: z Warszawy!”
Czytaj więcej