27 listopada 2008

Intensywnie

Listopad poza pożółkłymi liśćmi na niektórych drzewach i większą ilością prac zadawanych na studiach Karoli i na moim kursie, przyniósł nam także trochę aktywności stricte turystycznej. Stało się tak za sprawą przyjazdu Weroniki (siostra K.). Wreszcie ktoś nas wyciągnął, by zobaczyć to, czego turysta przegapić nie powinien. I tak, zobaczyliśmy Pałac Królewski (niebrzydki- jakby mnie król Jan Karol zaprosił na czwartkowy obiadek to nie odmówiłbym) ze świetnym widokiem z dziedzińca na miasto (może to nie to samo, co miała królowa Sissi w Achilleonie na Korfu, ale też przyjemnie!), poszliśmy do Prado (moje refleksje na temat "sztuki" podaruję Wam w innym wpisie), zwiedziliśmy historyczną dzielnicę rozpusty- Malasaña, no i pojechaliśmy do Toledo. Ponownie często towarzyszył nam (albo motywował do wyjścia) Tomek.

Na pociąg do Toledo oczywiście się spóźniliśmy, choć możemy się usprawiedliwiać, że to kolejka po bilety nas zatrzymała. Pojechaliśmy trochę później i zastaliśmy miasto zatopione w onirycznej atmosferze, wręcz idyllicznej. Do tego Tomek naprowadził nas na ścieżkę wiodącą nad rzeką, niemal otaczającą miasto, gdzie poza niesamowitym spokojem i kilkoma wędkarzami mogliśmy zobaczyć ruderę, do której prowadził prom linowy (rzetelność reporterska podpowiada mi, że ten prom raczej przypominał paletę) i domki z tarasami zamiast dachów. Potem standardowy obchód między lokalnymi barami a zabytkami i muszę przyznać, że dałbym radę pomieszkać tam przez jakiś czas. Czułbym się trochę jak na średniowiecznym dworze pięknie położonego zamku, gdzie rankami rubasznymi żartami niepokoiłbym niewiasty w karczmach, a wieczorami schodził nad rzekę polować na potwory. A potem znalazłbym dziecko-niespodziankę i napisałbym książkę, którą nazwałbym dajmy na to... Wiedźmin. O, jaka ładna nazwa!

Nocne przechadzki w towarzystwie alkoholu nie przyniosły specjalnie nic nowego. Nadal Hiszpanie nie grzeszą inteligencją i czekając na wejście do jednego pubu (hawajskiego!) urządziliśmy sobie happening z udziałem własnym i tutejszej młodzieży. Mało brakowało, a podstępnie wyprzedzilibyśmy ich w kolejce. Nie zagapili się jednak aż na tyle:
- Nie jesteśmy głupi!- wykrzyknął jeden z nich w swym narzeczu
- Wydaje ci się- odparłem po polsku
- Skąd jesteście?- spytali
- Z Ameryki- pozwoliliśmy sobie skłamać
- Znacie hiszpański?- chcieli się bratać
- Nie- pozwoliliśmy sobie skłamać po raz drugi (szczególnie Karola i Tomek)
W tym miejscu odbyła się krótka narada w gronie naszych rozmówców, której podstawową kwestią było "W jakim języku się mówi w Stanach?". "Po angielsku"- brzmiał ostateczny werdykt- trafili! Zdolniachy!
- EEE YYY Do you eee yyy eee LIVERPOOL!!!- postanowili podtrzymać rozmowę
- ?!
Ta rozmowa trwała, a im bardziej oni robili z siebie pajaców myśląc, że rozmawiamy między sobą po angielsku, tym bardziej przekonani byli, że my nic nie rozumiemy ("głupi obcokrajowcy, nic nie kumają!") i tym chętniej robili uwagi o nas. Kiedy dostaliśmy już stolik (o dziwo przed nimi) Tomek dobił ich jakimś komentarzem po hiszpańsku i sądząc po wymownym milczeniu, chyba autentycznie zrobiło im się głupio.

Czasem jednak noce w Madrycie przynoszą też zagadki. Taką były drzwi z poświatą, obok domofonem i regulaminem (trzeba być czystym, nie można być w ciąży i wiele innych). Zupełnie nie przeczuwając co się może za nimi kryć, kierowany ciekawością, zadzwoniłem. Ja TEGO nie widziałem, ale Milenę TO COŚ prawie uderzyło drzwiami. Wyjrzało i stwierdziwszy, że chyba to nikt na poważnie, zatrzasnęło wrota. TO COŚ było nagie i nie było kobietą. Milena do dziś nie odzyskała pełni zmysłów.
Czytaj więcej

26 listopada 2008

Blog zamarł... Trzeba to sobie powiedzieć, trochę go zaniedbaliśmy. Czasem wydaje się, że nie ma o czym pisać- przyzwyczaiłam się już, że pogoda jest śliczna, a ludziom trzeba tłumaczyć, co to jest "remake". Poza tym i tak spędzam przed kompem kilka godzin dziennie przygotowując korki, albo "odrabiając lekcje". No i nigdy nie prowadziłam bloga. Ale, ale, dość już tych marnych wymówek! Siedzę właśnie na Uniwersytecie. Spotkałam się z dziewczynami i miałyśmy kończyć naszą grupową pracę. I powiem Wam, że hiszpańskie uczelnie nie przestają mnie zadziwiać. W kafeterii bez problemu można sobie kupić piwo, a nawet whisky, a koledzy przy sąsiednim stoliku ani trochę się nie krępują i nie kryją się ze skrętami. Na całym piętrze roznosi się ten charakterystyczny zapach.

Już od ponad tygodnia parter zajmują śpiwory i namioty. Studenci CCI (Ciencias de la Información) protestują przeciw Bolonii. Niech sobie protestują. Mam tylko nadzieję, że są nieco bardziej zorientowani w temacie niż dziewczyna z pracy Mileny, która zadeklarowała, że nie jest za systemem Bolońskim, tak jak nie jest za demokratycznym, ani za żadnym innym.
Czytaj więcej

16 listopada 2008

Salamanka

Gdyby Salamanka była zwierzęciem to na pewno przybrałaby postać kapibary. Nie wiem czy moja argumentacja zabrzmi przekonująco, ale bardzo spodobał mi się ten gryzoń, tak jak spodobała mi się Salamanka. (Czasem zastanawiam się, czy aby nie cofam się w rozwoju)

Nasze wyprawy moglibyśmy wiecznie reklamować: "spóźnij się z Karolą i Rafałem!". Niezliczoną ilość razy, gdziekolwiek byśmy nie byli, zawsze wbiegamy do pociągu czy autobusu minutę przed odjazdem, o ile w ogóle zdążamy. Doskonale w ten klimat wkomponował się Tomek, o mało nie zostałby przymusowo w Salamance. Wcześniej o mało, a nie pojechalibyśmy do niej wcale (tym razem dreszczyk emocji zapewniła Karola). Sporo byśmy stracili.

Salamanka jest miastem studenckim- takim co sypia mało. W nocy rozkwita, a na kacu wygląda całkiem inaczej, choć nadal imponująco. Świetny klimat na erasmusowski wyjazd. Tomek robiąc sobie przerwę na studiach spędził tam rok i najwyraźniej się nie znudził, bo wciąż chce tam wracać. Dzięki jego starym znajomościom mieliśmy zapewniony nocleg i towarzystwo. Barowa turystyka w Halloween została urozmaicona przebierańcami, a że przebrała się większość miasta, to wyglądało to trochę jak konkurs na najlepszą kreację. Pamiętam, że kiedyś w starych, gorszych czasach mówiło się, że jak ktoś nie był w Lokomotywie, to nie wie co to znaczy prawdziwa impreza. Myślę, że hiszpańskim punktem odniesienia dla nocnej aktywności (hulanki, swawoli) spokojnie mogłaby zostać Salamanka. To też idealny przykład na to, że kompletne bezprawie może iść w parze z bezpieczeństwem, względnym spokojem i porządkiem (za dnia- no bo jednak tam nie mają BCNety, która 10 razy w nocy zmywa barcelońskie ulice).

Z premedytacją zostawię temat Salamanki nierozwinięty, niedokończony, bo planujemy tam jeszcze trafić. Chupitos, patatas bravas i prawdziwy Arab (taki, wiecie, prawdziwy z dziada pradziada!) będą za nami tęsknić, ale na pewno poczekają!
Czytaj więcej

15 listopada 2008

Wpadliśmy w cug. Właśnie zorientowałem się, że już sobota, chociaż jeszcze przed chwilą była środa po południu. Na pewno nadrobimy tu zaległości, bo niedługo skończą nam się pieniądze, a byle czego pić nie będziemy! A tymczasem spadam, bo czeka na mnie niunia tak gorąca, że chyba wypaliła mi kołdrę!
Czytaj więcej

7 listopada 2008

Najpierw mistrzostwo zdobył ten... ech, będzie że rasizm, że nietolerancja, że zazdrość, zawiść i cały ten festiwal kłamstw i oszczerstw. Najpierw mistrzostwo zdobył sympatyczny Lewis Hamilton, który w wieku 22 lat (ja jeszcze wtedy byłem małym szczylem i studiowałem na 3 roku zarządzania) po niepełnym sezonie w F1 postanowił wydać autobiografię (no jednak nie mogę się powstrzymać- jebany megaloman), bo uznał, że za mało zarabia.

Potem Obama coś tam wygrał, aczkolwiek nie umywa się to do zwycięstwa w hiszpańskiej loterii świątecznej, po której kupony ustawiają się kolejki, którą pracodawcy rozdają pracownikom w ramach świątecznych bonusów i o której właściciele sklepów powiadamiają wielkimi napisami w oknach wystawowych, że JUŻ JEST! Powiem szczerze, że wybór (skrajnie niedemokratyczny zresztą- wartościowanie poszczególnych stanów, to na pewno ma coś z rasizmu!) prezydenta gdzieś za wielką wodą mnie średnio ekscytuje, ale zaciekawiła mnie popularna argumentacja, że Obama będzie lepszy, bo to "powiew świeżości" w polityce. Otóż, stosując to kryterium najlepszym przywódcą Stanów Zjednoczonych byłby spray Ambi Pur. Nie sądzę, żeby Obama radził sobie z zapachem kota, tak jak ten wynalazek!

I wreszcie w środę wieczorem dotarłem na Estadio Santiago Bernabeu na mecz Ligi Mistrzów, żeby zobaczyć jak Blancos z Madrytu dostają po tyłku od Bianconerich z Turynu (DEL PIERO!). Towarzyszył mi Sychu, który wykazał się obrotnością i w porę zakupił dla nas bilety. Widzieliście w telewizji? Byłem w czerwonej kurtce na przeciwko trybuny głównej! Musieliście widzieć, machałem!
Czytaj więcej

6 listopada 2008

Klimat miasta

Właściwie aż do poprzedniego weekendu (sprzed wyjazdu do Salamanki) nie udało mi się w pełni poczuć kilmatu madryckich ulic. Inaczej niż w Warszawie oczywiście było- ciepło, jasno do późna, ulice pełne barów, bary pełne zgiełku. To wszystko istniało sobie, ale tak jakoś obok.

Mieliśmy wówczas pojechać na weekend do Teruel, ale przeraziły nas ceny biletów (20 euro za osobę w jedną stronę(!), a Teruel wcale nie jest AŻ TAK daleko). Pomyśleliśmy o Salamance, trochę po niewczasie, bo w piątek wieczorem pełne były już wszystkie hostele i co wygodniejsze pociągi. I tak, zostaliśmy w domu (co się odwlekło, nie uciekło!), nieświadomi odkrycia, które nas czekało.

Spaliśmy do późna, pospacerowaliśmy po nieznanej nam dotąd części naszej najbliższej okolicy-Carabanchel- i zrobiliśmy dobry obiad. Okazało się, że spokojne ulice naszej dzielnicy już za rogiem stacji metra zaczynają tętnić życiem! Wieczorem wyszliśmy na miasto. Na Sol o 21 gromadzi się więcej ludzi niż na wyprzedaży w Zarze (Media Markt jednak nie ma tu takiego wzięcia- Madrytczycy nie chcą się oszukiwać i głupio im paradować z torbami z napisem: "nie jestem głupi"). Poszliśmy w stronę Huertas, a pierwszy wolny stolik znaleźliśmy dopiero za placem Santa Ana! Nawet podłe wino zdaje się rozpieszczać podniebienie, kiedy pod koniec października przychodzi cieplutka noc i można usiąść na zewnątrz, łącząc przyjemność picia wina z chęcią przebywania wśród tych wszystkich szczęśliwych nieznajomych na ulicy.

Po jednym barze przyszedł czas na drugi, po jednym kieliszku, na następny... Towarzyszył nam Tomek (nie zgubcie się- to już trzeci który nas odwiedza!), który przyjechał do Madrytu na rodzaj Erasmusa z płatnymi praktykami. Niestety, ani Uniwersytet Warszawski, ani Autonoma de Madrid nie chciały wziąć na siebie odpowiedzialności wyznaczenia daty rozpoczęcia praktyk, więc Tomek sam ją sobie w końcu wyznaczył. Wszystkie opowieści przebiła jednak ta o jego pracy jako testera nowych ciasteczek. Fundowanie mu śniadania i wypłacanie całkiem niezłej dniówki pewnie nie bardzo się opłaciło pracodawcom, bo Tomek nie rozumiał 3/4 pytań i odpowiedzi z ankiet, które wypełniał. Nieraz zapewne dziwowali się nad jego wysublimowanym gustem.

W końcu, trochę już uhahani, trafiliśmy na botellon na gejowskej dzielnicy Chueca. Botellon? Ale jak to, przecież w Madrycie od jakiegoś czasu nie można już pić na ulicy! Może i nie można, ale wszyscy piją i policja z reguły obojętnie mija miło spędzające czas grupki studentów. Zakaz był potrzebny, żeby policja w razie czego MOGŁA zareagować, co nie znaczy, że musi. Przyjemna odmiana od tego co w Polsce, prawda?
Czytaj więcej

4 listopada 2008

W oczekiwaniu na relację z weekendowego wypadu do Salamanki (nasz wydawca ma dużo pracy) przesyłam Wam kolejną porcję nowinek z mojego kursu.

Dziś na przykład kobieta od zajęć ustnych uraczyła nas swoimi przemyśleniami na temat wyborów w USA (tu wszyscy są za Obamą- atmosfera trochę jak przed polskimi wyborami do parlamentu sprzed roku, a ja nie rozumiem czemu Europejczycy też tak się tym emocjonują?). Otóż dowiedziałem się, że w Stanach wszyscy wykształceni, studiujący i mający lepszą pracę głosują na demokratów, zaś wsiowe głupki wybierają republikanów. Równie wielką głupotę wygłosiłaby chyba tylko wówczas, gdyby uznała, że jest szczupła.

Na szczęście reszta "profesorów" to kumata ekipa. Jednemu gościowi wręcz wiedza i bystrość wylewają się z głowy. Do tego ma świetne poczucie humoru. Niedawno tłumaczył hiszpańskie słowo oznaczające stronnictwo, ugrupowanie. "Mamy na przykład stronnictwo Obamy i stronnictwo McCaina, stronnictwo Zapatero i Aznara, [stanął nad Rosjanką, spojrzał jej w oczy] stronnictwo Putina i stronnictwo... Putina!". Poza mną zaśmiała się tylko jedna z Francuzek...

Prawdę mówiąc czasem zamieram w oczekiwaniu kiedy od któregoś ze studentów padnie magiczne: "Jesteś z Polski? A czym przypłynąłeś do Hiszpanii?!" albo "Macie w Polsce psy?" (to popisowe pytania "koleżanki" Mileny z poprzedniej pracy, a było ich sporo więcej, jednak nie podam od razu wszystkich, bo mogłoby Was to zabić). Z każdym rokiem, w którym nie przybliżamy się poziomem rozwoju kraju do zachodu, upadamy po raz kolejny. Oni budują kolejne kilometry autostrad, kupują kolejne supernowoczesne pociągi, wydrążają kolejne tunele wzdłuż rzek, a na święta Madryt wyda 600000 euro na bombki i światełka. A my cierpimy za ich grzechy.

Ale tu jest przynajmniej ciekawie, szczególnie w metrze. Wchodzę, mijam gejowską parę trzymająca się za ręce, dalej napotykam na namiętnie całujące się lesbijki, a w metrze muzyką w słuchawkach zagłuszam modły jakiegoś muzułmanina gibającego się z zamkniętymi oczami w rytm wygłaszanych przez siebie wersetów. Różnimy się, ale po minięciu linii mety w Brazylii przez Hamiltona wszyscy chcieliśmy go zamordować. I to jest piękne!
Czytaj więcej