28 czerwca 2009

Kaktus, mate, whisky

Madryt pustoszeje. Nawet wyprzedaże nie mogą zatrzymać nieuniknionego- powrotów różnych współtowarzyszy madryckiej przygody do swoich krajów. Ostatnio wyjechał Sychu, a my żeby wypełnić tę pustkę kupiliśmy do pokoju wiatrak. Wprawdzie nie ma z kim pójść na piwo, ale da się poskromić upał i normalnie zasnąć.

My też jesteśmy poniekąd na wylocie. Niby umowę na mieszkanie podpisaliśmy do końca sierpnia, ale już wcześniej umówiliśmy się z różnymi osobami, że z grubsza od połowy lipca odnajmiemy im nasz pokój. Ja miałem wracać do Polski, a Karola najpierw jechać pracować na wybrzeże, a potem wracać na miesiąc do Warszawy. Moje życie samo dostosowało się do tego okresu wyczekiwania i większość dni zaczęło mi przelatywać na popijaniu yerba mate rano i whisky z colą wieczorem. Przynajmniej nie marnuję karteczek, co to miałem zapisywać na nich czego to danego dnia nie osiągnę. Ale życie nie znosi próżni. O ile plany Karoli się nie zmieniły znacznie (poza tym, że spędzi kilka dni więcej w Madrycie), o tyle ja naprowadziłem się na ciekawe wyzwanie (napiszę o tym w przyszłym tygodniu, jak będę mógł już lepiej wiedział co i jak) i postanowiłem póki co zrewidować wakacyjne plany i posmakować dłużej madryckiego słońca. Dlatego nieuchronnie zbliża się moment, gdy dołączę do ludzi bezdomnych, moją sypialnią stanie się salon, kuchnią kuchnia, a łazienką łazienka. Tak jak patrzę to w sumie mogło być gorzej.

O zmianie codziennie przypomina nam pokój. Najpierw zaczęły odpadać ze ściany kolejne zdjęcia, potem mapa Madrytu i kwiatki. No właśnie, broniąc się przed gorącem wyjęliśmy przeszkadzające w cyrkulacji powietrza przesuwane okna. To i tak jeszcze było mało, ale wyjęcie ścian i sufitu nie wypaliło. Brak okien najgorzej przeżyły rośliny na parapecie- jedna zszarzała, a kaktus bez pożegnania opuścił nasz pokój i wylądował gdzieś pomiędzy wyjściem z budynku, a furtką. Chodzą słuchy, że hitem tego lata w Hiszpanii zostanie piosenka Wsiadł do autobusu człowiek z kaktusem na głowie...
Czytaj więcej

19 czerwca 2009

Wyluzowane

Wpadła do nas ostatnio przenocować studiująca w Salamance Bułgarka- koleżanka jednej z dziewczyn z naszego mieszkania. Wprawdzie byłem przekonany, że przyjechała do nas z uwagi na ciągnącą się za mną dobrą sławę, ale nie dla wszystkich było to widocznie takie jasne, więc od słowa do słowa doszliśmy do tego, że przyjechała tu z wakacji z Barcelony i następnego dnia miała z Madrytu autokar (!) do Sofii, co zresztą napawało ją słusznym przerażeniem. Po skończonych egzaminach (do większości nie przystąpiła, bo nie dała rady pogodzić salamankowego fiestowania z nauką) ruszyła na podbój Barcelony gdzie skończyły jej się pieniądze. I od tego miejsca opowieść mnie zainteresowała, bo okazało się, że dziewczyna miała kupione już bilety lotnicze na powrót do Bułgarii ale dopiero na za 2 tygodnie, podczas gdy już po kilku dniach zwyczajnie skończyła jej się kasa na życie.Nasz argentyński współlokator przytomnie bardziej stwierdził niż spytał: "zostałaś okradziona?". Otóż nie. Po doświadczeniach z Salamanki (miasto z prawdopodobnie najlepszym stosunkiem ceny do jakości imprezowania w Hiszpanii) nie spodziewała się, że zamawiając coca-colę w barcelońskim klubie zapłaci za nią prawie 5 euro, a za taką samą colę z whisky nawet 10 euro. Mimo wszystko nie zraziło jej to i póki mogła suto wędlin kładła na chleb. Za długo nie mogła, bo zona turística w Barcelonie to nie jeden plac i dwie ulice, jak w Madrycie, ale kawał miasta, w którym głównie się przebywa, je, pije i robi zakupy. Kasy i przytomności umysłu starczyło na przejazd do Madrytu i na autokar do Sofii na natychmiast.

To przypomniało mi o innej dobrej agentce- czekoladowej Kenijce z moich kursów, która mimo młodziutkiego wyglądu dojeżdżała już do trzydziestki i była żoną dyplomaty. Generalnie ta to miała życie jak w Madrycie, aż jej się zaczęło przejadać. W każdym razie dobrze się dogadywaliśmy, zostałem obdarowany przez nią zajebistym winem z RPA (z okazji tego, że ja lubię wino, a ona niezbyt) i sporo zajęć przeszło nam na gadkach-szmatkach. Nawet próbowałem coś ugrać dla Polski w ramach nieformalnych rozmów z- bądź co bądź- żoną ambasadora Kenii w Madrycie, ale to już tylko Sikorski z Tuskiem wiedzą czy coś z tego wyszło... W każdym razie dziewczyna ruszyła kiedyś z koleżankami na wyprawę do Barcelony (pechowe miasto najwyraźniej) a jej historię mam nawet na piśmie, bo jakimś trafem do dziś mam jej egzamin końcowy, gdzie między innymi opisała swoją przygodę. Zaczęło się od tego, że tuż przed odjazdem zorientowała się, że nie wzięła ze sobą biletu, dogadać się jeszcze wówczas nie potrafiła, więc żeby nie zostawić koleżanek wykosztowała się ponownie (szczęśliwi pieniędzy nie liczą- szybka kolej z Madrytu do Barcelony kosztuje ponad 100 euro). W drodze skusiła się na jakąś kanapkę zawierającą coś (nie chce mi się odkopywać tego wypracowania, a nie pamiętam co dokładnie zjadła), co wywołało u niej silny atak uczulenia. Pół żywa dotarła do miejsca przeznaczenia i już w hotelu podczas rozpakowywania zorientowała się, że wzięła walizkę przygotowaną dla jej męża, który tego dnia też ruszał w jakąś służbową podróż. Żeby nie narobić mu problemu musiała udać się na stację i wrócić z jego rzeczami do Madrytu. Kolejnych wypraw do miasta Gaudiego nie zaryzykowała...
Czytaj więcej

18 czerwca 2009

Dzięki darmowej hiszpańskiej bulwarówce Que dowiedziałem się, że ludzka przezorność nie ma granic. A wszystko w związku z opublikowaniem krótkich historii o niektórych z pechowych pasażerów najsłynniejszego Airbusa świata. Oczywiście najbardziej znaną sprawą jest przypadek 9 pracowników francuskiej firmy, której kierownictwo w ramach nagrody za świetne wyniki zafundowała zdolnym handlowcom tajemniczą śmierć, a sobie zapewniła Nagrodę Darwina w dziedzinie biznesu. Jak to zwykle bywa w takiej grupie, jakaś para akurat leciała w swoją podróż poślubną, ktoś właśnie obmyślał plan podboju świata, ktoś był gejem, a ktoś kryptogejem. Jeden czytał "Chłopca w pasiastej piżamie", innemu chciało się siku, podczas gdy jeszcze inny się cieszył, bo wygrał bilety na tę podróż w karty (a to może mi się już z filmem Titanic pomyliło...). A na mnie i tak największe wrażenie wywarło szwedzkie małżeństwo rezydujące w Brazylii. Otóż, minimalizując ryzyko osierocenia swojej dwójki dzieci zawsze latali oddzielnymi samolotami, jedno po drugim. Tym razem musieli lecieć właśnie z dziećmi, więc zgodnie z przyzwyczajeniem rozdzielili się i tym samym dokonali trudnego wyboru, a los nie okazał się łaskawy dla mamy z synkiem. Ciekawe czy o takim ubezpieczeniu traktuje powiedzenie przezorny zawsze ubezpieczony?

Z lżejszych tematów dobrą robotę przeprowadziła hiszpańska telewizja (TVE), która wbiła się w Chinach na kilka uniwersytetów popytać studentów co im mówi słynne zdjęcie gościa zatrzymującego czołgi z 1989 roku po masakrze na placu Tiananmen. Otóż nie mówiło młodym Chińczykom nic (w sensie nigdy go nie widzieli, domyślali się, że to jakaś wojna), a zapytani o co może chodzić mieli naprawdę ciekawe strzały- że chce podziękować żołnierzom, życzyć im powodzenia i- mój faworyt- że facet przyniósł im kanapki na drogę. Mocne. Dobra informacja dla Polaków- żeby rządzić światem nie trzeba zmierzyć się z własną historią.

Tacy Hiszpanie są obecnie dalecy od zwojowania świata, a ze swoją historią rozprawili się całkiem sprawnie. Do tego stopnia, że po tegorocznym finale w piłkarskim Pucharze Króla szef sportu w TVE stracił stanowisko, gdy przywołał koszmary przeszłości. Przed meczem Barcelony z Athletic Bilbao grano hymn, najwyraźniej nie państwowy ani dla Basków, ani dla Katalończyków, bowiem postanowili sobie go wygwizdać (widocznie nie dotarło do nich, że ich zespoły uczestniczą w Pucharze Hiszpanii- firmowanym przez samego króla Jana Karola). Ich demokratyczne prawo- komentowano z niesmakiem, ale bez emocji w samym Madrycie. To czego nie przełknięto, to idiotyczna decyzja wspomnianego dyrektora, który nie wyemitował tego przedmeczowego wydarzenia, a jedynie puścił z odtworzenia w przerwie, i to już po słyszalnym retuszu. Zbyt mało czasu minęło od śmierci Franco żeby ktokolwiek mógł sobie tu na to pozwolić bez konsekwencji. I słusznie.
Czytaj więcej

6 czerwca 2009

Muzułmanie mają swoją Mekkę, Żydzi Jerozolimę, Amerykanie McDonaldsy, a Polacy monopolowe. Każdy gdzieś zmierza i ma coś, czego będzie bronił jak Marcin Legii. Niemcy oprócz Centrum Wypędzonych mają Majorkę i z pewnością jej nie oddadzą. Nie byłoby już pewnie komu, skoro wśród mieszkańców i pracowników wyspy poza Niemcami została tylko dwójka Hiszpanów (u nich spędziliśmy pierwszą noc) i to biedne murzyńskie dziecko, które nie znając ani hiszpańskiego, ani niemieckiego jest skazane na granie w tamtejszym RCD Mallorca- tak samo zaczynał swoją karierę Samuel Etoo! Macie ochotę na tapas, na paelle? Chuj z paellą! Są półmetrowe wursty, półkilowe T-Bony i dwulitrowe kufle piwa. I cisza na plaży- Niemcy, podobnie jak my, potrafią rozmawiać nie używając do tego wszystkich mocy strun głosowych. Myślę, że dla Hiszpanów może stanowić pewne zaskoczenie, że jednak jest to możliwe!

Myśmy znaleźli sposób, żeby zamienić kurorty na porty- wypożyczyliśmy samochód- i przynajmniej w ciągu jednego dnia zaoszczędziliśmy sobie oglądania buractwa niemieckiego (bardzo podobne do buractwa polskiego, znacznie inne od buractwa hiszpańskiego), które niestety, w odróżnieniu od naszych ziomków, co to ich znamy z Otwocka i Władysławowa, ma pieniądze na latanie na Majorkę. A z samej Hiszpanii taki wypad to może być niższy koszt, niż u nas wyskok na Mazury. Cóż, jedni mają wyspę Wolin, inni Baleary, ci co mówili, że świat ma być sprawiedliwy i wszystkim po równo, leżą już w mauzoleach. Na szczęście my też mamy takie swoje dodatkowe województwo- w Val di Sole, może jakieś małe podsumowanie tego wyjazdu też zdołam tu wrzucić.

Majorka jest piękna i ma na tyle ciekawe położenie, że na pewno żaden czołg tego
szybko nie rozjedzie. Górzyste wybrzeże i wysokie klify dopełnia płaska centralna (i tak wypaloną słońcem) część wyspy. Trzeba tylko znaleźć w sobie trochę odwagi do ruszenia po absurdalnie wąskich i krętych, pozbawionych widoczności dróżkach, którymi zjeżdża się do tych małych portów, plaży, zatoczek i wszystkich klimatycznych miejsc. To nie są wrażenia, po których przeżyjecie katharsis, po nich narodzicie się na nowo! Poza wybrzeżem i wspaniałym krańcem świata, bo takie wrażenie sprawia półwysep Formentor, koniecznie trzeba zobaczyć małe zadbane miasteczka pełne kwiatów (i Niemców- fajnie kontrastują) i tarasów widokowych, skąd gdzieniegdzie widać wielki błękit Śródziemnego. Ktoś nawet zarzekał się, że widzi szczątki samolotu Air France, ale ja bym nie wierzył tym, co mieli dziadków w Wehrmachcie.

A przy okazji, Zapatero po 7 procentowym spadku bezrobocia na Balearach może ogłosić sukces. Wprawdzie ten sam wskaźnik w Madrycie wzrósł ponownie, więc trudno powiedzieć żeby plan naprawy gospodarki już zaczął działać, ale przynajmniej może ogłosić się cesarzem słońca, które znad Europy Środkowej wysłał na Majorkę by zwabiło tam niemieckich turystów. Ten to ma talent!
Czytaj więcej

4 czerwca 2009

Dzień dziecka

Ryanair sprawił, że dzień dziecka spędziłem w znakomitych okolicznościach na Majorce. Dlatego z opóźnieniem przekazuję wszystkim życzenia z okazji tego miłego święta. Z drugiej strony nie wiem jak wy, ale ja poczułem, że moje dzieciństwo skończyło się, kiedy uznałem za ciekawe oglądanie obrad sejmu. Nie wiem co skończyło się w Hiszpanii, gdy spędziłem dwie godziny słuchając debaty parlamentarnej skoncentrowanej na wymianie ciosów pomiędzy Zapatero i szefem opozycji- Rajoyem. Ale musiało być to coś przełomowego.


Podarowuję wam to zdjęcie dziecka majorkańskiego i niech was nie zmyli to, że wygląda na zwykłego małego Murzynka, niech was też nie zmyli fakt, że trzy razy obiecywałem pisać więcej i nic z tego nie wyszło. Bo teraz to akurat naprawdę postaram się przygotować trochę wpisów! Przydałby mi się jakiś kurs zarządzania czasem, żeby to lepiej funkcjonowało (pisząc "to" mam na myśli generalnie moje życie). Może ktoś ma jakieś porady? Spisywanie na karteczkach co chcę zrobić nie pomaga, bo zawsze spisuję za dużo i potem mnie szlag trafia, że miałem jeszcze dziś napisać książkę, wybudować dom i oblecieć świat balonem!
Czytaj więcej

12 maja 2009

Naprawdę mnie wkurzyli z tym bankiem, to nie będę się dziś hamował. Kolejnym tematem dnia jest dołączenie do listy krajów, gdzie pigułkę a'la Postinor (dzień, a ściślej 72h po "TYM") będzie można kupić bez recepty. Pójście do lekarza i przynajmniej skonsultowanie skutków i konsekwencji okazuje się dla Hiszpanów za dużym wyzwaniem. Metodą na odstresowanie się w wyniku szalejącego bezrobocia (spokojnie, zabezpieczenia socjalne są takie, że z głodu nie umrą) jest zdjęcie z ludzi jakiejkolwiek odpowiedzialności. Telewizja już ogłosiła, że pigułki 72h po nie można mylić ze środkami wczesnoporonnymi (no jasne, przecież tak wcześnie nie wiadomo jeszcze czy prowadzi do poronienia czy tylko do napakowania organizmu niepotrzebnymi hormonami), a to rozwiązanie może zapobiec fali niechcianych ciąż.

Będąc pod wrażeniem narodzin mojej siostrzenicy nie potrafię zrozumieć tak nieodpowiedzialnej decyzji jak pozostawienie robiącej korridy z organizmu pigułki na pastwę wyzwalających się Hiszpanek. I to takich, którym nawet nie chce się przejść do lekarza. Ciekawe jak daleko zajadą na idei zniechęcania obywateli do myślenia. Z drugiej strony jak tu nie lubić tej luzackiej beztroski, gdy oglądając rewanż półfinału LM Chelsea-Barcelona stoimy oglądając mecz z wielokolorowymi imigrantami na ulicy przed jednym z barów i nikt nie przejmuje się etykietą. Pijemy piwo, ktoś obok pali skręta, jest- według polskich kryteriów- niedopuszczalnie. Zbliża się policja w swoim świecącym jak choinka Seacie, zatrzymuje się przy naszej grupie, policjant uchyla szybę i pyta... "Jak tam idzie Barcy?". I już wiem czemu uciekłem przed prześladowaniami przez polską policję do Hiszpanii!
Czytaj więcej

Hiszpański rząd zaprezentował wreszcie swój plan naprawy gospodarki. Jak na jej nieciekawy stan długo udawało się Zapatero unikać kompleksowych działań. Najpierw przekonywał, że kryzysu nie ma, potem zrzucił wszystko na G.W.Busha, a następnie aby odwrócić uwagę opinii publicznej od bieżącej sytuacji przemodelował sobie linię brwi. Ostatecznie wszystko na nic i trzeba było się wziąć za reformy. Nie ma się co nad nimi pochylać, natomiast w obliczu mojej irytacji bankiem Santander warto zwrócić uwagę na tezę jaką kierował się Zapatero zabierając się do zmian.

Otóż ponoć problem tutejszej gospodarki leży w nieefektywności obecnych miejsc pracy, co jednakże nie jest absolutnie związane z brakiem produktywności wśród samych ludzi, niekompetencją pracowników, czy złym wykształceniem wchodzących na rynek pracy. Abstrahując od tego, że chyba trudno tych dwóch spraw nie powiązać, to nasze doświadczenia krzyczą wręcz, że Zapatero się myli. No ale co ma powiedzieć? Że w sektorze usług styka się z bandą głupców? Jeśli mija kolejny tydzień i żadna z 5 osób, które stanęły na naszej drodze wciąż nie może odblokować usługi bankowej zablokowanej w wyniku innego popisu indolencji, to wyłącznie świadomość kiepsko dobranej próby statystycznej powstrzymuje mnie przed obwołaniem wszystkich pracowników sektora bankowego niekompetentną bandą chuja.

A to taka ciekawostka, którą wyciągnięto po latach:


Senor Rodriguez Zapatero macha sobie fotkę z królem Mohamedem VI na tle mapy, która pokazuje Maroko jako kraj rozciągający się również na hiszpańskie posiadłości w Afryce a także na spory kawałek Półwyspu Iberyjskiego. Ale co my sobie możemy kpić. Benhauer znów powoła Perejro i Borubara, że aż chory Irasiad z wrażenia usiądzie.
Czytaj więcej

30 kwietnia 2009

Wiem, że można by pomyśleć, że umarliśmy albo że jeszcze coś gorszego, a to po prostu te drzewa co się tak szybko zielone zrobiły, całkiem przysłoniły nam świat. Do tego ja wrzuciłem sobie na głowę trochę mało poważnych, ale jednak, obowiązków i dziś wrzucam wam pewien ich fragment. To tak na pożegnanie kwietnia z obietnicami, że maj będzie bardziej urodzajny, w końcu nasza pracownia nie opróżniła się z pomysłów. A Milena jest przekonana, że ma świńską grypę, bo widziała gdzieś jakiegoś Meksykanina. Ale to temat na inną opowieść.

Za nami obfitujący w wydarzenia sportowe weekend. Dla Hiszpanów to wprawdzie nic niezwykłego, relacje sportowe stanowią nieodłączna część ich życia, tak jak jedzenie tortilli, wychodzenie na tapas i przekrzykiwanie się w metrze. Do tego niemal każdy bar posiada porządny ekran, na którym można śledzić to co serwuje La Sexta, najważniejszy kanał z transmisjami La Ligi w telewizji otwartej, a spora część może zaproponować jeszcze więcej dzięki antenie Canal+.Co by nie mówić, my możemy jedynie spoglądać z zazdrością na tak bogatą i tak łatwo dostępną ofertę sportową.

Tutaj sport to zdrowe emocje, którym nie wypada się nie poddać. Tutaj nawet miejscowa Ewa Drzyzga na zakończenie swojego programu wykrzykuje do kamery, że już za chwilę studio przed wspaniałym meczem Ligi Mistrzów, że przed nami wielkie widowisko Barcelona-Chelsea, że o mój Boże, ale będzie się działo! W takim też tonie prowadzony jest w hiszpańskiej telewizji meczowy komentarz, z naciskiem na emocje, na czym bez wątpienia tracą ci, którzy życzyliby sobie czegoś merytorycznego.

Aby przeciętnie rozgarnięty Hiszpan nigdy tego nie zapomniał, panowie z La Sexta przy każdej okazji przypominają, że oglądamy mecz najlepszej ligi świata. Nie wiem czy można to zmierzyć, ale ciężko by było obronić tę tezę wobec obecnej siły Premiership (niezależnie od dobrej postawy Barcelony na arenie międzynarodowej). To i tak niewiele przy ignorancji komentatorów F1 (nawet Hiszpanie przyznają, że mądrością nie grzeszą), którzy nie podjęli trudu nazywania Kubicy inaczej niż Kubika, a gdy czegoś nie zrozumieją z wymiany zdań przez radio, tłumaczą się kiepską jakością odbioru. Absurdalnie wygląda też reklamowanie innych pozycji na antenie telewizji (wywiad z szefem policji już jutro! nowy serial jeszcze dziś! w piątek kinowy przebój!) nawet podczas 89 minuty półfinału Ligi Mistrzów, podobnie jak ciągnące się reklamy w trakcie wyścigu, ale są to kompromisy, na które jak widz mogę pójść dla możliwości oglądania choćby dobrze przygotowanych długich relacji przed i po danym wydarzeniu sportowym.

I tak pozostają emocje i o nie Hiszpanie rzeczywiście dbają. Komentator wykrzykujący, że futbol przyprawia nas o szaleństwo to nic niezwykłego. Podobnie jak zapewnienia o wielkości piłki nożnej z podkreśleniem, że jest ona wielka na La Sexta. Rytualne okrzyki gooool na całą długość wydechu są wprawdzie sztuczne, ale stanowią znak firmowy południowców. Pełen ekstazy ton komentarza wywołuje faktyczne poczucie niezwykłości tej ligi i wzbudza w widzu uczucie przynależności do czegoś czego jest świadkiem, czegoś niezwykłego. A w tym sezonie to uczucie nie jest ani trochę mylące, liga jest ciekawa jak dawno już nie była, wreszcie dwa zespoły naprawdę walczą o mistrzostwo, a nie prześcigają się w ilości wpadek po drodze do tytułu. Już dziś drugi w tabeli Real ma więcej punktów niż w zakończonym triumfem sezonie sprzed dwóch lat. I oby w zbliżającym się El Clásico gracze Blaugrany i Blancos pokazali nam, że futbol jest wielki.
Czytaj więcej

26 marca 2009

Kalejdoskop marcowych wydarzeń:

Zdecydowanie się na wyjazd na narty do Włoch (pojutrze) zmobilizowało mnie do wyszlifowania formy moich kolan. Bóle, trudy i znoje zniosłem dumnie, poprawa nastąpiła, aczkolwiek dziwne trzaski i strzały w kolanach świadczą o tym, że to nie będzie spokojne szusowanie. O ile dojadę na miejsce- samolot o świcie do Bergamo, potem przejazd do samego miasta. Następnie wybrałem (spośród sporej liczby możliwości do wyselekcjonowania, gdzie żadna nie była naprawdę dobra) trasę pociągiem do Rovato, tam przesiadka i dojazd do Verony, znów przesiadka i kierunek na Trento. Tam kolejką elektryczną (o ile na nią zdążę, bo od pewnej godziny kolejka aż tam już nie dojeżdża, a wówczas należy jeszcze przesiąść się w autobus) do Marilleva i stamtąd już na piechotę kawałek do Mazzany. Ale warto, bo do Val di Sole zjedzie się międzyleska elita! I to ona zresztą zapewni mi przewóz sprzętu.

Madryt swoim domem przez kilka dni uczynili moi rodzice. Ach, to były czasy! Jadło się, piło, lulek nie paliło wprawdzie, ale i tak było suto i ciekawie, chociaż trochę męcząco. Setki zrobionych kilometrów odczułyby każde nogi, a te setki tysięcy, które przebyliśmy my to już w ogóle musiały się dać we znaki. Przy okazji okazało się, że już całkiem nieźle znam Madryt, więc możecie wpadać- nie zgubimy się!

Moja zdolna dziewczyna dostała tymczasową pracę w sektorze ratowania Ziemi, więc jeśli ten zepsuty świat przetrwa najbliższy kryzysowy rok, to podziękowania ślijcie właśnie na adres Karoli. A póki co w ramach wsparcia możecie ponucić sobie "Heal the world, make it a better place"!

Jedno wydarzenie marca zasłużyło na specjalne wyróżnienie, wszystkie inne przy nim zdają się zupełnie blednąć. I wcale nie chodzi o moje urodziny, ani o awans Man United do ćwierćfinału ligi mistrzów. W kraju, w którym studentki podpierdalają z knajp ketchup, inne studentki kradną apaszki z Zary, pacjenci wodę utlenioną z przychodni, w mieście gdzie w porannych autobusach jest więcej złodziei niż zwykłych pasażerów, gdzie gdy na minutę spuścicie z oka coś, to już tego nie będzie, a nawet jak nie spuścicie z oka, to i tak pewnie nie będzie, w tym oto kraju przydarzył mi się cud. Spotkałem Anioła- był mężczyzną wprawdzie, ale to seksistowska propaganda uczyniła z aniołów piękne anielice. W każdym razie zmęczony, słuchając muzyki wracając od rodziców przeszedłem przez bramkę w metrze i w połowie bardzo długich schodów ruchomych podbiegł do mnie gość (Anioł, jak się miało okazać) i powiedział mi, że zapomniałem odebrać swojego biletu z bramki. I... no i oddał mi ten mój bilet. To było zupełnie jak sen, kiedy tak wyciągnął ten bilet i po prostu mi go oddał. Niezwykłe. To moje gapiostwo kosztowałoby mnie 46 euro potrzebne na nowy bilet marcowy (to jest ten idiotyczny system miesięcznych, w dosłownym tego słowa znaczeniu, biletów). Będąc w dużym szoku podziękowałem i gość zniknął, mógłbym przysiąc, że po prostu się rozpłynął w powietrzu.

Z ciekawych spraw mogę napisać jeszcze, że kupiliśmy bilety lotnicze do Valencii na Semana Santa, czyli na czas Wielkiego Tygodnia, gdzie czekać nas powinno trochę atrakcji. Bardzo spodobało mi się tłumaczenie Karoli o niezwykłości walencjańskich obchodów, że tam chodzą ludzie poprzebierani tak śmiesznie jak Ku-Klux-Klan. A i tak najlepsze jest to, że bilet za osobę w obie strony był tańszy od wizyty u fryzjera (odpowiednio 9 i 10 euro).

Mój kurs dobiegł końca (wczoraj), wyniki znów są niezaskakująco dobre i ponownie niektórzy się obrazili, że któryś profesor potraktował sprawę w miarę poważnie i ocenił nas stosownie do wyników, a nie wedle zasady- płacą, to im podwyższę! W ogóle w oparciu o kryterium podejścia do wykładów, egzaminów, wyników itd. można napisać jakąś dużą ciekawą rozprawę socjologiczną, ja bym się nawet zgłosił na zbieracza danych w zamian za kolejne kursy w kolejnych krajach.
Czytaj więcej

21 marca 2009

Po dłuższej przerwie zaglądamy ponownie do waszych domów. Żeby wypełnić ten kawał czasu, w którym przecież życie toczyło się całkiem żwawo, będę miał dla Was dwa wpisy. W pierwszym (tym, w sensie) wzorując się na wstępniaku z Przekroju napiszę o czym nie napiszę. Zaś w następnym (nie tym, w sensie) napiszę to o czym napisać miałem.

Nie napiszę o:

...Hiszpanie i Hiszpance, których zupełnie nie wzruszyła wielka informacja zalepiająca jedne z drzwi metra. Widocznie ani napis ostrzegający o awarii drzwi, ani wymowny rysunek, ani umiejscowienie plomby nie mogło ich powstrzymać przed nerwową próbą ich otwarcia. Potem się z Wami spotkam i znów mi powiecie, że to niemożliwe, że oni bywają tacy głupi.

...nowym filmie Almodovara, który wszedł do kin, bo jeszcze go nie widzieliśmy. Ale widziałem już Penelope Cruz na plakatach i spodziewam się arcydzieła

...tym, że najlepsza koleżanka z pracy Mileny okazała się być mężczyzną. W czasach gimnazjum swój szczyt świetności miała zabawa w mazanie w zeszytach i na różnych pracach pewnego bohomazu w kręgach szkolnych znanego pod pseudonimem artystycznym jako "kutas". I kiedyś ktoś takiego dorodnego za przeproszeniem "kutasa" strzelił koledze (nazwijmy go: Marek) na oddawanym przez niego wypracowaniu z polskiego. Tenże Marek, zaradny gość, idealnie po liniach, żeby nie wymazać nic z wypracowania, kutasa wykorektorował. Efekt końcowy nauczył mnie na całe życie, że nieważne jak będziesz się starał to i tak pewnych rzeczy nie ukryjesz.

...śmiesznych targach prowadzonych przez kilku nadgorliwców z ćwiczeniowcami z kursu na temat tego co ma być na egzaminie zaliczeniowym, którego znaczenie plasuje się gdzieś pomiędzy: kompletnie nieistotny, a zupełnie nieważny; bo dobrze wiem, że ból istnienia i zdobywania wiedzy jest także dobrze znany polskim studentom.

...tym, że życie ludzkie to nie biznes, ani o tym, że studiowanie to nie biznes, biznes to nie biznes i wszystko inne to też nie biznes. Wystarczy, że krzyczą o tym napisy na każdym murze w Madrycie. Poza tym moim faworytem wciąż pozostaje grasujący po naszej okolicy szalony kaznodzieja i obserwator życia Eustachy, którego górnolotne hasła (najlepsze jest chyba u nas: Technologia vs. Natura, ale połażę i spiszę dla was wszystkie, bo dają do myślenia i układają się w spójną całość!) zdobią tutejsze bloki.

...upale, który na dobre zagościł w Madrycie. Po pierwsze celem tego bloga nie jest irytacja czytelnika, a po drugie według Madrytczyków te 22 stopnie teraz to jeszcze nawet nie jest ciepło.
Czytaj więcej

5 marca 2009


Przepis na szczęście? Pojechać do Porto, kupić tam za grosze butelkę miejscowego specjału, zwanego dla niepoznaki Porto, za jeszcze mniejsze grosze wyposażyć się w ser o niemal kremowej konsystencji i wreszcie w miłym towarzystwie usiąść na trawiastym brzegu rzeki od strony Vila Nova de Gaia racząc się wszystkim co w zasięgu rąk i delektując się widokiem na starą część Porto i na piękny architektoniczny obiekt będący dwupoziomowym mostem. Wspomagani grzejącym słońcem szybko odlecimy gdzieś wysoko. Potem w tym stanie, gdy dzień będzie miał się ku końcowi warto ruszyć w górę miasta, wzdłuż wspomnianego mostu, aby zobaczyć jak blisko strefy dla turystów i świetnie zachowanych zabytków mieszka prawdziwa biedota w slumsowatych budynkach w warunkach (wydawałoby się) nieprzystających do zachodu Europy.

I tym razem mieliśmy dużo szczęścia do znalezionych na hospitalityclub osób, które ugościły nas w swych przybytkach. Żadnego spania na podłodze w kuchni u ciągle pijanych studentów. W Guimaraes nawet mieliśmy całą małą kamienicę dla siebie, a gość ze swoją dziewczyną nie tylko dali nam bilety na sztukę i ugotowali obiad, ale też oprowadzili po miasteczku, wwieźli na fantastyczny punkt widokowy będący na szczycie pobliskiego wzgórza i wreszcie wtajemniczyli w lokalne życie nocne koncentrujące się na jednym z placów. Tam też poznaliśmy niezwykłe dźwięki jakimi może poszczycić się zespół Buraka Som Sistema, a także absolutnie nie do podrobienia małe drinki sprzedawane wręcz hurtowo za małe pieniądze. Po Hiszpanii niemal wszystkie kwoty w Portugalii zdawały się być niewysokie. W tym momencie ceny jedzenia i picia na północy tego kraju są mniej więcej dwa razy niższe niż w Madrycie (jeżeli przesadziłem to niewiele).

Pobyt w Porto to odbycie obowiązkowego programu jakim są degustacje wina w Vila Nova de Gaia, śniadanie gdzieś w centrum, spacer uliczkami, placami, tym razem nie zajrzeliśmy do jedynej w swoim rodzaju wiekowej księgarni, ale za to pojechaliśmy nad ocean zażyć słońca i relaksu w jednej z plażowych knajpek. Życie-wypas, to jest cała Portugalia. Z tym zastrzeżeniem, że na południu już w ogóle nie myśli się o pracy, a tam gdzie byliśmy coś jednak ludzie robią, korzystając zarazem z licznych dni świątecznych (Portugalia jest ponoć większą specjalistką od długich weekendów niż my) pełną gębą. Sami na taki trafiliśmy. Zupełnie bezwiednie przyjechaliśmy do ojczyzny karnawału, kraju który wyeksportował ten zwyczaj do Brazylii i Indii, właśnie w przeddzień środy popielcowej. Zaproszeni na kolację znaleźliśmy się w środku niemal rodzinnej atmosfery bliskich sobie osób. Jedną z nich był pan w wieku naszych rodziców, który od razu zastrzegł, że mówi po angielsku tylko trochę. Mówił naprawdę dobrze (i bardzo spokojnie), tak jak niemal wszyscy spotkani przez nas Portugalczycy- duże zaskoczenie in plus. Nasi nowi towarzysze przechwalali się, że wszyscy potrafią świetnie gotować (podkreślali też to, że potrafią zrozumieć hiszpański, a Hiszpanie nie zadają sobie trudu w zrozumieniu portugalskiego) i nie mieliśmy prawa im nie wierzyć, bo gospodyni uraczyła nas świetną kuchnią. W miasto ruszyliśmy dość późno, gdyż poza wykwintną kolacją czekaliśmy na ważną część uroczystości, czyli przebranie się dziewcząt, przygotowanych do tego świetnie. Goście zaskoczeni rytuałem (w tym my) dostali śmieszne maski i czapeczki. I tak w objazdu po klubach i pubach towarzyszyły nas urocze anielice i tysiące innych poprzebieranych osób. Kolejna (po la noche en blanco i Salamance) trochę przypadkowo upolowana i niezwykła noc.

Przekonałem was do pomysłu inkorporacji Portugalii? Ja już swoją część pracy zacząłem w tym kierunku wykonywać. I nie bójcie się- oni raczej nie będą się bronić, są na to zbyt leniwi. A jak się nie uda to po prostu przeniesiemy naszą stolicę do Porto i też będzie wesoło. Może wtedy pozbawiona blasku fleszy Warszawa zbuduje brakujących 5 linii metra.
Czytaj więcej

28 lutego 2009

Portugalii opisywać się nie powinno, powinno się ją oglądać, rozkoszować się nią. My mimo wszystko o opis naszych wrażeń i doświadczeń się pokusimy, ale póki co tylko nawiąże do naszego ostatniego wyjazdu.

Będąc w Guimaraes przy okazji mieszkania u wesołego człowieka o imieniu André, dostaliśmy szansę obejrzenia teatralnej sztuki współczesnej w miejscowym centrum kultury, gdzie nasz gospodarz pracował jako spec od świateł. Pomny doświadczeń z Muzeum Sztuki Współczesnej Serralves (z nomen-omen Porto, z poprzedniego tam pobytu), miałem pewne przypuszczenia w co się pakujemy. We wspomnianym muzeum najciekawsza była łopatka-gigant wbita w ogrodzie otaczającym budynek. Obecnie odbywa się tam wystawa dziur w dupie, szerzej znanych jako odbyty, więc jakoś nie skusiliśmy się zajrzeć tam jeszcze raz (stąd na boku zdjęcie archiwalne). A propos odbytów- obecnie w Prado goszczą prace homoseksualisty Francisa Bacona i choć to też okres współczesny to akurat jego dzieła na pewno wpadnę zobaczyć, bo po prostu są stylowe. Potem wam zdam relację czy i jak bycie gejem wpływa na twórczość malarską.

Gasną światła i zaczynamy przedstawienie! Wychodzą dwie dziewczyny i w ubraniu, bezdotykowo spółkują ze sobą, potem pojawia się więcej osób i wszyscy dobrze bawią się taśmą klejącą wydając przy tym dziwne odgłosy między innymi żując gumę do mikrofonu albo upadając do mikrofonu. Co pewien czas ktoś coś szepcze beznamiętnie jakby recytował wyniki ostatniej kolejki ligowej z 3 ligi włoskiej. Do tego dochodzi nieskoordynowane tarzanie się po podłodze- cóż za siła przekazu! Wszystkie postępowe lewaki tego świata na pewno sikają pod siebie ze szczęścia (a co- są wolni to mogą!) widząc tak złożony przekaz we współczesnej sztuce. Coraz więcej osób byłoby gotowych zapłacić grubą kasę za oglądanie kogoś tarzającego się na scenie w śmieciach (krytyka konsumpcjonizmu), całujących się gejów (krytyka niemodnego już heteroseksualizmu), czy szumiących drzew (na pewno coś z ekologią). Reżyser-wizjoner z Guimaraes (to było ciężkie zadanie, powiedzieć aktorom: róbta co chceta, byle coś niepospolitego) chciał przekupić widzów innym chwytem. Wystawił na scenie na odpowiednio długi czas perfekcyjnie zbudowane zupełnie nagie dziewczęce ciało (przepraszam, że oddzielam ciało od dziewczyny, ale o ciele jestem się w stanie wypowiedzieć, zaś o dziewczynie niezbyt, może poza tym, że jest dość odważna). Pudło, widok cieszył me oczy, ale tuż obok miałem jeszcze lepsze ciało, więc to było za mało, żeby mnie "kupić". Ale miło z jego strony, że spróbował akurat w ten, a nie inny sposób.

Tak czy siak wpaść było warto. Teraz już wiem, że sztuka współczesna w każdej formie jest dla mnie trudno przyswajalna. Nad sztuki współczesne przedkładam dobre sztuki. Mogą być nagie, nie muszą być na scenie.
Czytaj więcej

17 lutego 2009

24 godziny...

...zostały żeby skończyły się moje męczarnie i egzaminy. Naprawdę, chyba jeszcze nigdy się tyle nie uczyłam. Nawet jeszcze nie wiem czy się opłaciło. W każdym razie przy okazji wertowania sieci w poszukiwaniu materiałów do nauki (nie zainwestowałam w podręczniki) znalazłam kilka ciekawych rzeczy.
Zobaczcie sobie np. tę prezentację. O czym? Hmm, to nieważne, ale chciałabym żeby na uniwerku same takie były!

shift happens


PS: mój chłopak zwariował, pomóżcie
Czytaj więcej

Dziękuj

Po tym wpisie Wasza wiedza na temat Hiszpanii i Madrytu nie będzie ani trochę większa. Mam nadzieję, że ta mało przewodnikowa forma prowadzenia tej strony nie jest problemem. Ale bądźcie cierpliwi, takie wpisy też mam w planach. Osobiście jestem fanem życiowo użytecznych przewodników. Z pewnością moje półki wypełniłoby wydawnictwo, które zapełniłoby strony radami: "Jak w kilku słowach sprawić, że [mieszkańce danego kraju] zmiękną nogi", "Jak przeżyć dzień za 1 euro", "Jak wykiwać sklepikarza, który chciał wykiwać ciebie". Sam obecnie opracowuję "Kurs hiszpańskiego w 2 godziny", absolutnie niezawodny i bardzo praktyczny, niedługo przedstawię efekty.

A teraz zajmę się czymś względnie na czasie- mieliście sesję, egzaminy, zapewne niektórych czeka powtórka z rozrywki i zastanawiają się czemu nie udało się zaliczyć. Otóż być może nie podziękowaliście? Wracając z ostatniego Sylwestra natknąłem się w autobusie na intrygującą konwersację. Dwójka młodych ludzi uznała, że noworoczny świt to świetna okazja na rozmowę o czekających ich egzaminach (na SGH). Wymienili się doświadczeniami a na koniec dziewczyna nie tylko nie podziękowała chłopakowi za życzenia powodzenia na kolosach, ale wręcz wyraziła na głos, że mu "nie dziękuję", ponoć by nie zapeszać. Matce za obiad też nie podziękuje, bo nie wiadomo czy się nie zadławi? Ojciec na urodziny kupi samochód i córeczka zakomunikuje mu, że "nie dziękuję", bo w tych czasach samochody są takie niebezpieczne!

Oczywiście, czasem dziękowanie może wpędzić Was w kłopoty, jak mnie dość dawno (na początku liceum) na klasówce z chemii. Zupełnie zielony z tego przedmiotu napisałem całkiem sporo dzięki uprzejmej koleżance siedzącej za mną. Oddając pracę trochę bezwiednie, ale szczerze wdzięczny powiedziałem do niej "dzięki". Nauczycielka tak się skonsternowała (nawet bardziej, niż pewien pan doktor na studiach kiedy uczciwie oznajmiłem mu, że jego książka jest beznadziejna), że kolejne 10 minut poświęciła na prawienie mi kazania i rozmowę z własnym sumieniem "co ona ma teraz zrobić?". Stanęło na tym, że kultura to ważna sprawa, więc po prostu żebym następnym razem (skubana, wiedziała, że to się będzie powtarzać) wstrzymał się z tym do wyjścia poza zasięg jej słuchu.

Naprawdę myślicie, że jak "nie podziękujecie" to będzie Wam łatwiej? Pewnie skuteczniejsza metoda to pouczyć się, albo chociaż dobrze usiąść. Paris Hilton mawia, że jeszcze ważniejsze jest dobrze się urodzić, ale to zostawmy w kategoriach pudelkowej ciekawostki.

Roman podziękował i dostał 4, Wiesław nie podziękował i jeszcze tego samego dnia przejechał go tramwaj, pod który wepchnęła go Mariola. Ona podziękowała i też dostała 4. W zawiasach.
Czytaj więcej

15 lutego 2009

Jadę ostatnio metrem, wyjeżdżamy na chwilę na powierzchnię, więc słońce odrobinę mnie oślepia, przyglądam się kto stoi obok mnie i... jestem w metrze z Javierem Bardemem! Patrzy na mnie, uśmiecha się przepraszająco, że rozproszył moją uwagę przez co przegrałem w grze na komórce i wraca do podrywania podróżującej z nim piękności. Nim dochodzi do mnie kto nią jest, obiekt zainteresowania rzuca mi się na szyję. I oto trzymam w swych objęciach Penelope Cruz! Jasne. A nad głowami przygrywa nam boski Enrique, metrem zawiaduje Fernando Alonso a drinki serwuje Rafa Nadal. Żarty się was trzymają, myślicie że tu taki Spanish Dream się może odegrać, podczas gdy my wiedziemy pełne trudów życie imigrantów ze wschodu! Ale i tak Walentynki skąpane w słońcu pierwszorzędnie się udały.

Przy okazji powyższego fragmentu (jego inspiracji)- widzieliście Abre los ojos, tudzież jego remake Vanilla Sky? Godne polecenia są szczególnie cycki Pe (jak ślicznotkę Cruz pieszczotliwie zwą w Hiszpanii- dobrze, że my np. na Annę Muchę nie wołamy "Mu"), która wtedy jako wschodząca gwiazda kina pozwoliła sobie na dość długie ich ujęcia. I za to przede wszystkim cenię starsze filmy. W Madrycie nawet do swojej oskarowej kandydatki miłością nie pałają, przezywając ją (też pieszczotliwie) Puta. Poszło ponoć o zrobienie kariery przez łóżko Toma Cruisa. Z pewnością nie narzekaliby, gdyby chodziło o ich łóżko. Pozazdrościć Cruisowi zmysłu inwestycyjnego!

Co poza tym u nas? Na zachodzie bez zmian.
Czytaj więcej

6 lutego 2009

Dla miłośników poezji wyjaśnienie na wstępie- to będą raczej rymy częstochowskie, niż wiersze. Odcinek pierwszy będzie uzupełnieniem wpisu o wyjeździe do Belgii.

(zamiast tytułu)

W pociąg tym razem dobry wsiedliśmy
za nami magiczna Brugia w zadumie została
i choć nieraz jeszcze przyśnić nam się miała
kierunek na Gandawę pewnie obraliśmy.

Zamieszkaliśmy u ludzi w sieci poznanych
ciekawych świata i w uśmiech odzianych.
Obiad, śniadanie, wygodne spanie-
oto Belgowie, Panowie i Panie!

Uniwersyteckie miasteczko kusiło urokami
przemierzaliśmy je więc pewnymi krokami
zapoznając się z jego zabytkami, uliczkami,
licznymi kawiarniami i pełnymi piw barami.

To nie pod turystów eksponowane zabytki
ani na każdym rogu sprzedawane frytki
Jakże pozytywne wrażenia w nas pozostały!

To niepowtarzalna prawdziwości atmosfera
która szczególnie studentom dech zapiera
Na erasmusowy wyjazd wybór doskonały!

Poczuliśmy cywilizację
od hiszpańskiej dżungli z radością odpoczęliśmy.
To było jak wakacje
gdzie wypić waszego zdrowia nie zapomnieliśmy.

Jeszcze o Ryanair słowa dwa.
Rodaczka nasza na pokładzie nas powitała
i bez żenady miejsce uprzywilejowane dała.
Jedyna powinność twa
to pamiętać, że według ich zasad
toczy się gra.
I będziesz, wierz mi, wielce rad
pasażerze
gdy zorientujesz się, że przestrzegając ich
szczerze
polecisz za grosze bez żadnych kich
jak pierze
nie kończąc jak tybetański mnich
albo pasterze.

Gdy piłeś, nie siadaj przy
komputerze.
Czytaj więcej

1 lutego 2009

Myślałam, że Belgia jest niewielkim, stosunkowo bogatym i dość liberalnym krajem, w którym większość terenów zajmują pola uprawne, a znaczna część ludności mieszka w miastach łączących to co zabytkowe z tym co nowoczesne. Nie wiedziałam, że zwykłe pociągi nie różnią się tam wiele od polskich, że i tam z zabytkowych kamienic sypie się tynk, kraj zdominowała kuchnia włoska, a w niektórych domach żeby dojść do łazienki trzeba przejść przez taras.

Mimo odpadających tynków i bardzo dużej wilgotności powietrza, na ulicach belgijskich miast panuje raczej porządek i to "raczej" dodałam tylko przez wzgląd na Brukselę. Stolica okazała się zresztą nie tylko brzydsza ale i nudniejsza od całej reszty. Po prostu kolejne wielkie miasto, w którym nawet Carrefour Express tnie przyjezdnych na cenach czekolad.

Brugię zdominowali turyści. Prawdziwi mieszkańcy albo wymarli, albo udają że ich nie ma, albo nie wychylają nosa zza drzwi sterroryzowani przez hałaśliwych Hiszpanów (tak- Hiszpanie na wakacjach krzyczą jeszcze głośniej). Biorąc pod uwagę, że o tej porze roku turystów nie było aż tak wielu, czasem wydawało nam się, że byliśmy w miasteczku zupełnie sami. Zatrzymaliśmy się w St Christopher's Inn, hostelu wpisanym na listę The Famous Hostels, gdzie obsługa mówiła świetnie w czterech (!) językach. We Flandrii zresztą trzy języki (holenderski, francuski i angielski) znają właściwie wszyscy. Dzięki rewelacyjnym mapkom use-it (jeśli wybieracie się do Belgii koniecznie o nie spytajcie! Można je dostać w Brukseli na Schildknaapsstraat 24 Rue de l'Ecuyer) dotarliśmy też do mniej znanych miejsc, jak kompleks apartamentowców, który powstał wykorzystując zabudowania dawnego więzienia.

Poza tym jednym dziwacznym, a w nocy nawet trochę strasznym miejscem, Brugia okazała się tak urocza jak na filmie. Malutkie domki z oknami na poziomie parteru przysłoniętymi zasłonami, które strzegły tajemnicy brugijskich wnętrz i ich mieszkańców. Czasem udało się dostrzec jakiś skrawek pokoju, który urządzeniem przypominał galerię albo klimatyczną kawiarenkę. Cisza i spokój większości uliczek i placów, nieruchoma woda w kanałach, stylowe ale raczej opustoszałe puby, wszystko to co dla mnie stanowiło esencję tego miasta wcale nie kontrastowało z gwarnym centrum, aleją nowoczesnych butików i czekoladowymi penisami na wystawach czekoladowych sklepów. Penisy wzbudzały zresztą wielką radość wśród objedzonych słodkościami rodziców... z dziećmi.
Czekoladowo było bardzo, choć ja mogłam tylko patrzeć, bo kubki smakowe na moim poparzonym języku nie odróżniały jej od masła. Było też dużo piwa (podobno około 560 rodzajów), frytek i włoskiego żarcia w takich ilościach, że w pewnym momencie zwątpiłam nawet w istnienie belgijskiej kuchni. Ale nie martwcie się- podobno naprawdę istnieje i ma się całkiem nieźle. Była też polska wódka. Wyborową zrównano tu z Absolutem, a elegancka butelka Belvedere zdobiła witryną najbardziej luksusowych delikatesów w centrum.

Pomyślałam sobie, że w takim mieście na pewno fantastycznie się żyje. Wyobraziłam sobie ewentualną przeprowadzkę, szukanie pracy (to nie powinno być ciężkie- kasjerzy obsługujący nas w supermarketach nie mieli więcej niż 18 lat), szukanie znajomych... i doszłam do wniosku, że żeby czuć się tam naprawdę dobrze musiałabym się tam urodzić. Belgowie których spotkaliśmy byli niezwykle uprzejmi i taktowni, bliżsi nam sposobem myślenia niż Hiszpanie, ale mimo wszystko, trzeba to sobie przyznać, że Polsce i do Belgii jeszcze sporo brakuje. Mam tylko nadzieję, że pójdziemy właśnie w tę stronę, że coraz lepiej nauczymy się dostosowywać do świata, a nie poprzestaniemy na samozadowoleniu i iście hiszpańskich w stylu okrzykach, że to świat powinien dostosować się do nas.

Jedno tyko mogłabym zarzucić Belgom. Pracownicy kolei NIGDY nie informują, że czasem trzeba zmienić pociąg. A spokojnie by mogli, bo wszyscy świetnie mówią po angielsku. W ten sposób, jadąc z Gandawy do Brukseli znaleźliśmy się w pociągu do Lille we Francji i dojechaliśmy do przygranicznego już prawie miasta Kortrijk. Sprawdziłam w przewodniku – Kortrijk był kiedyś ładny ale go zbombardowali, to co ocalało wpisano na listę UNESCO, teraz jest brzydki i turyści go omijają, tak w skrócie. Poszliśmy na spacer, zobaczyliśmy „to co ocalało” i pojechaliśmy do Brukseli, choć mogliśmy nawet zostać tam dłużej. Nie było się do czego spieszyć.
Czytaj więcej

16 stycznia 2009

Druga odsłona mojego kursu nie zaczęła się dla mnie szczęśliwie, choć śmiechu było co niemiara. Zamiast testu czy weryfikacji ocen uczestnikom poprzedniego trymestru zafundowano przydzielenie do z góry ustalonych grup. Centralne planowanie w wydaniu hiszpańskim nie odbiega efektywnością od odpowiednia PRL-owskiego, również jest do dupy. Wszyscy kontynuujący naukę, których znałem z poprzedniej grupy (było tam sporo świetnych ludzi, ale oni akurat wyjechali lub naukę zakończyli) są ze mną. Tyle że poza zdolną i pracowitą Francuzką nie ma z nich pożytku. Kalifornijka jest postrzelona i chyba rzadko trzeźwa, a Chińczyk równie dobrze mógłby pozostać przy języku migowym i odpuścić sobie używanie hiszpańskiego. Widocznie chce być bardzo swojski, bo zawsze gdy otwiera buzię brzmi jak zarzynana Chupacabra (o ile te zwierzęta jednak istnieją).

Tkwimy pośrodku dwóch supermocarstw, gdyż całą grupę stanowią Amerykanie i skośni (Chińczycy, Japonka i Tajwańczyk). Momentami jest to trochę traumatyczne, zważywszy jak wiele nas różni. Na konwersacjach przyszło nam opowiedzieć historyjkę z morałem, więc nie chcąc być śmiertelnie poważny wybrałem tę bajeczkę. WSZYSCY Amerykanie opowiedzieli historie, których morałem było: "jak w coś wierzysz, to możesz tego dokonać!" lub "jeśli włożysz w coś dużo wysiłku to możesz być najlepszy!". Niewiarygodne, ale to jednak wróży Ameryce dalszą supremację nad światem. Morały Chińczyków były zróżnicowane, ale też bardzo górnolotne (takie nieeuropejskie). Moje przesłanie musiałem wyjaśnić (dość dosadnie) i chyba lekko zaszokowałem publikę, bo Amerykanka wypaliła: "sądzisz, że jak jest się dyrektorem to można nic nie robić?!". No Kochana, w każdym razie Ty na pewno więcej napracujesz się pod biurkiem, niż Twój szef za nim. "Komunista"- mogła sobie pomyśleć. Och, jak "idealnie" by trafiła!

Zajęcia z praktyk prowadzi wariatka. Po trzech minutach zajęć (podczas których mówiła do nas sylabizując wyrazy i okazywała dziwne reakcje) dostaliśmy z Francuzką ataku śmiechu. Ostatni raz coś takiego spotkało mnie w kościele, jak miałem 9 lat. Nie mogliśmy się opanować i prawdę mówiąc śmiałem się jeszcze w metrze wracając do domu (nic nie pomogło, że koleżanka wyszła na kilka minut próbując się uspokoić). Zwróciliśmy oczywiście uwagę wszystkich (Boże, ja naprawdę wyłem ze śmiechu), ale o ile nauczycielkę udało się zbyć krótkim "takie tam, między nami", o tyle reszta grupy jeszcze długo dopytywała się o co chodzi. NIKT nie widział tego co my. Nie dziwne, że Bóg się wkurwił i pomieszał języki. Tego by jeszcze brakowało, żebyśmy wszyscy byli tacy sami. W każdym razie uruchomiliśmy procedurę zmiany poziomu i pani w sekretariacie już wie, że albo przenosi nas wyżej "albo jej porwiemy mamę".
Czytaj więcej

14 stycznia 2009

Mortal Combat

Wojenkę w nowoczesnej oprawie urządziło sobie kilku facetów w jednej z madryckich dyskotek. Na szczęście nikt z zaangażowanych w starcie nie został ranny, ani nawet aresztowany. Wszyscy zginęli. Za winnych strzelaniny uznaje się walczącą o wpływy w mieście mafię... bułgarską i skinheadów z grupy Los Miami.

Kto by pomyślał! Bułgar Ivayło (świetny gość z poprzedniego kursu) przekonywał mnie, że w Segovii (gdzie pomieszkuje) to Polacy po wódce lubią sobie urządzić bijatykę. Możliwe, ale to jego rodacy szybciej ogarnęli jak się robi FATALITY!

PS.: I tak to wszystko nie umywa się do tego, co dzieje się w nowojorskim metrze, gdzie- jak przekonywała nas Amerykanka- grasuje wielu zabójców.
Czytaj więcej

13 stycznia 2009

Dniami i nocami

Dniami i nocami korzysta się w Madrycie z transportu publicznego. Linii metra jest tu 12 razy więcej niż w Warszawie (z litości dla mojego miasta pomijam 3 linie metra naziemnego i 1 linię wahadłową) i są dłuższe ponad 13 razy od tego co znamy ze stolicy Najjaśniejszej RP. W nocy po godzinie drugiej można jednak o metrze zapomnieć. Pozostają autobusy nocne, które podobnie jak w Warszawie odjeżdżają z jednego punktu miasta. Takich linii (też oznaczonych "N", zwanych tu sympatycznie sowami) jest od groma, kursują dość często, a do tego wspomagane są przez "L" jeżdżące co 15 minut wzdłuż każdej z linii metra (to jest ewenement!). Tego byliśmy pewni idąc w ostatni czwartek na urodzinową imprezę do kolegi z praktyk Tomka.

Hipokryzją byłoby narzekać na funkcjonowanie madryckiej komunikacji, więc jedynie napiszę Wam jakież to zdziwienie spotkało nas, gdy późną i cholernie zimną nocą najpierw doczytaliśmy się na przystanku, że "L" działają tylko od piątku do niedzieli, zaś w dni powszednie "N" wymiękają nawet przy warszawskim odpowiedniku, bo z ich usług skorzystać można rzadziej niż raz na godzinę. Trudno powiedzieć jakim cudem do tej pory to przegapiliśmy: mieliśmy szczęście, czy rzadko wracaliśmy tak późno w dniach poniedziałek-czwartek? W każdym razie twardo postanowiliśmy ruszyć na piechotę do domu, choć temperatura oscylowała już w okolicach takich, przy których niedźwiedzie polarne biegną po kurtkę do sklepu Rossignola. I szliśmy "na czuja", rzecz jasna. Natrafiliśmy na stare torowisko pełne wymarłych pociągów, na stada wygłodniałych wilków (kryzys) i na bezrobotne prostytutki (wszystkie pracujące stacjonują w nowej-starej pracy Mileny). W trochę ponad 1/3 drogi, po godzinie marszu, złapaliśmy taksówkę i skończyło się nasze kozaczenie (a sumienie krzyczało: "Ty nie dasz rady?!").

I tak oto nie okazał się Madryt rajem komunikacyjnym, ale mimo wszystko to już firmament nieba. Dla zachowania walorów informacyjnych tego bloga uprzejmie donoszę, że bilet miesięczny kosztuje każdego powyżej 20 roku życia 46 euro, zaś za 10 przejazdów obecnie zapłacicie 7,40 euro. Czy to jest dużo? W stosunku do otrzymywanych korzyści i tutejszych zarobków zdecydowanie nie. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że gdyby składkę podniesiono do 60 euro, to każda rodzina miałaby tu swoją linię. Madryt swoją pulę środków unijnych wykorzystał perfekcyjnie. Po 2007 roku już pieniądze w tym kierunku prawie przestały płynąć, teraz podążają w naszą stronę. Wierćmy zatem!
Czytaj więcej

9 stycznia 2009

Plotki o tym, że oszukałem Bank Santander na ponad dwa miliardy euro i zwiałem na Hawaje okazały się (niestety) przesadzone. Nadal pomieszkujemy w Madrycie i prowadzimy skromne gospodarstwo domowe, w którym ostatni rachunek za prąd nas prawie zabił. Podrożały też bilety miesięczne. I w ten oto sposób trzeba będzie zamienić osiemnastoletnią Chivas Regal na model dwunastoletni.

Zbyt szybko po powrocie do Madrytu Karola triumfalnie obwołała nadejście wiosny. Dziś rano wiosna zakpiła sobie perfidnie i zesłała na stolicę Hiszpanii klęskę żywiołową w postaci solidnych opadów śniegu, których nie widziano tu od czterech lat. Można było się spodziewać, że to nie będzie kolejny zwykły dzień. Miejscowi ruszyli na ulice z aparatami fotograficznymi (trzeba im przyznać, że uginająca się pod śniegiem palma to niepowtarzalny widok), inni uznali, że w takich warunkach wyjść z domu się nie da (na przykład niektórych znajomych Karoli ze studiów zatrzymała w domach 15 centymetrowa warstwa białego puchu). Nasz specjalny korespondent Tomek donosił, że na stacjach kolejki miejskiej pociągi albo nie jeździły wcale, albo kursowały pod prąd, w pracy doradzano aby nie próbować wracać do domu, zaś ludzie na stacjach całkiem poważnie wieszczyli koniec cywilizacji zachodniej (pomyliło im się z wyborem Obamy na prezydenta USA!). Profesor na studiach Mileny ucałował śnieg dziękując Bogu za ten dar. Zajęcia rzecz jasna odwołano. Nawet poważni ludzie w pracy Germana wymyślali historie o zgubnym wpływie leżącego na masce śniegu na stan samochodu. Zauważyłem, że także rzucanie się śnieżkami wskazywało na brak zrozumienia zasad tej zabawy. Nie było ganiania się i uników, tylko turowo wykonywane rzuty oddalonych od siebie kilka metrów "rywali".

Trochę się stęskniłem za tą madrycką (nie)normalnością. Witamy z powrotem, wracamy z nowymi siłami!
Czytaj więcej