16 stycznia 2009

Druga odsłona mojego kursu nie zaczęła się dla mnie szczęśliwie, choć śmiechu było co niemiara. Zamiast testu czy weryfikacji ocen uczestnikom poprzedniego trymestru zafundowano przydzielenie do z góry ustalonych grup. Centralne planowanie w wydaniu hiszpańskim nie odbiega efektywnością od odpowiednia PRL-owskiego, również jest do dupy. Wszyscy kontynuujący naukę, których znałem z poprzedniej grupy (było tam sporo świetnych ludzi, ale oni akurat wyjechali lub naukę zakończyli) są ze mną. Tyle że poza zdolną i pracowitą Francuzką nie ma z nich pożytku. Kalifornijka jest postrzelona i chyba rzadko trzeźwa, a Chińczyk równie dobrze mógłby pozostać przy języku migowym i odpuścić sobie używanie hiszpańskiego. Widocznie chce być bardzo swojski, bo zawsze gdy otwiera buzię brzmi jak zarzynana Chupacabra (o ile te zwierzęta jednak istnieją).

Tkwimy pośrodku dwóch supermocarstw, gdyż całą grupę stanowią Amerykanie i skośni (Chińczycy, Japonka i Tajwańczyk). Momentami jest to trochę traumatyczne, zważywszy jak wiele nas różni. Na konwersacjach przyszło nam opowiedzieć historyjkę z morałem, więc nie chcąc być śmiertelnie poważny wybrałem tę bajeczkę. WSZYSCY Amerykanie opowiedzieli historie, których morałem było: "jak w coś wierzysz, to możesz tego dokonać!" lub "jeśli włożysz w coś dużo wysiłku to możesz być najlepszy!". Niewiarygodne, ale to jednak wróży Ameryce dalszą supremację nad światem. Morały Chińczyków były zróżnicowane, ale też bardzo górnolotne (takie nieeuropejskie). Moje przesłanie musiałem wyjaśnić (dość dosadnie) i chyba lekko zaszokowałem publikę, bo Amerykanka wypaliła: "sądzisz, że jak jest się dyrektorem to można nic nie robić?!". No Kochana, w każdym razie Ty na pewno więcej napracujesz się pod biurkiem, niż Twój szef za nim. "Komunista"- mogła sobie pomyśleć. Och, jak "idealnie" by trafiła!

Zajęcia z praktyk prowadzi wariatka. Po trzech minutach zajęć (podczas których mówiła do nas sylabizując wyrazy i okazywała dziwne reakcje) dostaliśmy z Francuzką ataku śmiechu. Ostatni raz coś takiego spotkało mnie w kościele, jak miałem 9 lat. Nie mogliśmy się opanować i prawdę mówiąc śmiałem się jeszcze w metrze wracając do domu (nic nie pomogło, że koleżanka wyszła na kilka minut próbując się uspokoić). Zwróciliśmy oczywiście uwagę wszystkich (Boże, ja naprawdę wyłem ze śmiechu), ale o ile nauczycielkę udało się zbyć krótkim "takie tam, między nami", o tyle reszta grupy jeszcze długo dopytywała się o co chodzi. NIKT nie widział tego co my. Nie dziwne, że Bóg się wkurwił i pomieszał języki. Tego by jeszcze brakowało, żebyśmy wszyscy byli tacy sami. W każdym razie uruchomiliśmy procedurę zmiany poziomu i pani w sekretariacie już wie, że albo przenosi nas wyżej "albo jej porwiemy mamę".
Czytaj więcej

14 stycznia 2009

Mortal Combat

Wojenkę w nowoczesnej oprawie urządziło sobie kilku facetów w jednej z madryckich dyskotek. Na szczęście nikt z zaangażowanych w starcie nie został ranny, ani nawet aresztowany. Wszyscy zginęli. Za winnych strzelaniny uznaje się walczącą o wpływy w mieście mafię... bułgarską i skinheadów z grupy Los Miami.

Kto by pomyślał! Bułgar Ivayło (świetny gość z poprzedniego kursu) przekonywał mnie, że w Segovii (gdzie pomieszkuje) to Polacy po wódce lubią sobie urządzić bijatykę. Możliwe, ale to jego rodacy szybciej ogarnęli jak się robi FATALITY!

PS.: I tak to wszystko nie umywa się do tego, co dzieje się w nowojorskim metrze, gdzie- jak przekonywała nas Amerykanka- grasuje wielu zabójców.
Czytaj więcej

13 stycznia 2009

Dniami i nocami

Dniami i nocami korzysta się w Madrycie z transportu publicznego. Linii metra jest tu 12 razy więcej niż w Warszawie (z litości dla mojego miasta pomijam 3 linie metra naziemnego i 1 linię wahadłową) i są dłuższe ponad 13 razy od tego co znamy ze stolicy Najjaśniejszej RP. W nocy po godzinie drugiej można jednak o metrze zapomnieć. Pozostają autobusy nocne, które podobnie jak w Warszawie odjeżdżają z jednego punktu miasta. Takich linii (też oznaczonych "N", zwanych tu sympatycznie sowami) jest od groma, kursują dość często, a do tego wspomagane są przez "L" jeżdżące co 15 minut wzdłuż każdej z linii metra (to jest ewenement!). Tego byliśmy pewni idąc w ostatni czwartek na urodzinową imprezę do kolegi z praktyk Tomka.

Hipokryzją byłoby narzekać na funkcjonowanie madryckiej komunikacji, więc jedynie napiszę Wam jakież to zdziwienie spotkało nas, gdy późną i cholernie zimną nocą najpierw doczytaliśmy się na przystanku, że "L" działają tylko od piątku do niedzieli, zaś w dni powszednie "N" wymiękają nawet przy warszawskim odpowiedniku, bo z ich usług skorzystać można rzadziej niż raz na godzinę. Trudno powiedzieć jakim cudem do tej pory to przegapiliśmy: mieliśmy szczęście, czy rzadko wracaliśmy tak późno w dniach poniedziałek-czwartek? W każdym razie twardo postanowiliśmy ruszyć na piechotę do domu, choć temperatura oscylowała już w okolicach takich, przy których niedźwiedzie polarne biegną po kurtkę do sklepu Rossignola. I szliśmy "na czuja", rzecz jasna. Natrafiliśmy na stare torowisko pełne wymarłych pociągów, na stada wygłodniałych wilków (kryzys) i na bezrobotne prostytutki (wszystkie pracujące stacjonują w nowej-starej pracy Mileny). W trochę ponad 1/3 drogi, po godzinie marszu, złapaliśmy taksówkę i skończyło się nasze kozaczenie (a sumienie krzyczało: "Ty nie dasz rady?!").

I tak oto nie okazał się Madryt rajem komunikacyjnym, ale mimo wszystko to już firmament nieba. Dla zachowania walorów informacyjnych tego bloga uprzejmie donoszę, że bilet miesięczny kosztuje każdego powyżej 20 roku życia 46 euro, zaś za 10 przejazdów obecnie zapłacicie 7,40 euro. Czy to jest dużo? W stosunku do otrzymywanych korzyści i tutejszych zarobków zdecydowanie nie. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że gdyby składkę podniesiono do 60 euro, to każda rodzina miałaby tu swoją linię. Madryt swoją pulę środków unijnych wykorzystał perfekcyjnie. Po 2007 roku już pieniądze w tym kierunku prawie przestały płynąć, teraz podążają w naszą stronę. Wierćmy zatem!
Czytaj więcej

9 stycznia 2009

Plotki o tym, że oszukałem Bank Santander na ponad dwa miliardy euro i zwiałem na Hawaje okazały się (niestety) przesadzone. Nadal pomieszkujemy w Madrycie i prowadzimy skromne gospodarstwo domowe, w którym ostatni rachunek za prąd nas prawie zabił. Podrożały też bilety miesięczne. I w ten oto sposób trzeba będzie zamienić osiemnastoletnią Chivas Regal na model dwunastoletni.

Zbyt szybko po powrocie do Madrytu Karola triumfalnie obwołała nadejście wiosny. Dziś rano wiosna zakpiła sobie perfidnie i zesłała na stolicę Hiszpanii klęskę żywiołową w postaci solidnych opadów śniegu, których nie widziano tu od czterech lat. Można było się spodziewać, że to nie będzie kolejny zwykły dzień. Miejscowi ruszyli na ulice z aparatami fotograficznymi (trzeba im przyznać, że uginająca się pod śniegiem palma to niepowtarzalny widok), inni uznali, że w takich warunkach wyjść z domu się nie da (na przykład niektórych znajomych Karoli ze studiów zatrzymała w domach 15 centymetrowa warstwa białego puchu). Nasz specjalny korespondent Tomek donosił, że na stacjach kolejki miejskiej pociągi albo nie jeździły wcale, albo kursowały pod prąd, w pracy doradzano aby nie próbować wracać do domu, zaś ludzie na stacjach całkiem poważnie wieszczyli koniec cywilizacji zachodniej (pomyliło im się z wyborem Obamy na prezydenta USA!). Profesor na studiach Mileny ucałował śnieg dziękując Bogu za ten dar. Zajęcia rzecz jasna odwołano. Nawet poważni ludzie w pracy Germana wymyślali historie o zgubnym wpływie leżącego na masce śniegu na stan samochodu. Zauważyłem, że także rzucanie się śnieżkami wskazywało na brak zrozumienia zasad tej zabawy. Nie było ganiania się i uników, tylko turowo wykonywane rzuty oddalonych od siebie kilka metrów "rywali".

Trochę się stęskniłem za tą madrycką (nie)normalnością. Witamy z powrotem, wracamy z nowymi siłami!
Czytaj więcej