27 września 2010

Bairro Alto

Jest taka dzielnica w Lizbonie, gdzie większość przyjeżdżających Erasmusów chce zamieszkać. I choć nie wiedzą, że to kiepski pomysł, to faktycznie, wielu spędzi tam niejedną noc. Niektórych nawet złamie moc tego miejsca i ci prześpią się na jakimś schodku, ławce, albo oparci o drzwi do baru wtopią się w pijacki krajobraz, jaki pozostawiają po sobie codziennie tysiące poszukiwaczy niedrogiego alkoholu. Na Barrio Alto, a tak zwą tę kolebkę lizbońskiego życia nocnego, imprezy liczy się w ilości wypitych półitrowych Mojito (tak, tak, to nie są zwykłe modżajtos, to prawdziwe wypełnione po brzegi rumem Mojitos), kosztujące mniej niż te skrzętnie odmierzane do niewielkich szklanek w warszawskich klubach. Okazuje się, że przepis na obniżkę cen picia na mieście jest proste jak odgrzanie lasagni z portugalskiego marketu, wystarczy zezwolić ludziom na chodzenie z własnym alkoholem po ulicach (byle nie butelkowanym). Skoro i tak całe życie nocne koncentruje się na kilku wąskich uliczkach i punkcie widokowym Bairro Alto, to podbijanie cen mija się z celem, ostatecznie każdy zaopatrzy się we własnym zakresie i z biznesu nici.

Bairro było pierwszym miejscem, do którego wybrałem się po zameldowaniu w hostelu (YES Hostel, polecam!). Po pierwszym dniu towarzyszyli mi już Włosi, wśród nich rozśpiewany Luca, który licząc na swój makaroniarski urok osobisty zaczepiał dziewczyny nie kłopocząc się z żadnymi wyrafinowanymi flirtami nucąc na melodię znanego kawałka: "My name is Luca, do you want to sleep with me?". To właśnie z nim stworzyliśmy drinka, którym być może podbiłby serca Portugalek, gdyby nie to, że napój okazał się wyjątkowo mało zdatny do picia. Nie zrażeni pierwszym niepowodzeniem przez resztę nocy dopracowywaliśmy recepturę Alejandro (nasz wynalazek musiał przecież mieć nazwę), niestety żaden z nas nie pamięta jak eksperyment się skończył. Z rana po Alejandro nie było śladu, zaginął w tajemniczych okolicznościach, a policja nie podjęła się poszukiwań. Poszukiwała za to grupy turystów, którzy zakłócili wieczór Fado w jednym z pubów. Nieproszeni goście wpadli jedynie by zamówić Caipirinhę, ale najwyraźniej trafili na zły moment. W pomieszczeniu przygasło światło, starsza para wystąpiła na środek, a wszyscy goście wprowadzili się w nastrój zadumy i wyczekiwania na pierwsze pełne bólu wersy. I tylko wspomniana grupa zakłócała podniosłą chwilę próbując coś zamówić:
- poproszę Caipi- ciiiiiiiiiiiiiiii- Rinhę!
Szmer niezadowolenia nie zniechęcił obcokrajowców, zamówili następne trzy drinki i wsłuchując się bez przekonania w zawodzenie wystepującej dwójki przytomnie zauważyli, że na nich czas. Zamieszanie przy wychodzeniu nie spodobało się słuchaczom. Wszyscy mamy nadzieję, że nikt nie zapamiętał znaków szczególnych winnych zajścia. Przecież zrobili to nieumyślnie.

Pierwsze dni na Bairro Alto to cały przekrój spotkanych osobowości. Od znających angielski Francuzów po znających mapę świata Amerykanów. Była również mówiąca łamaną polszczyzną Austriaczka, której mama zaszczepiła miłość do ojczyzny przodków, a także wyjęty z jakiejś komedii Australijczyk (przypominał brata Phoebe z Friendsów). Gdyby wszystkich ludzi postawić w rządku, to wlaśnie on, z uwagi na wyraz twarzy, zostałby wybrany najgłupszym obywatelem świata. Z drugiej strony, nie wiem jak miałoby wyglądać ustawienie całej ludzkości w jednej linii, więc dodam tylko, że Potencjalnie Najgłupszy Obywatel Świata wykazując spore pokłady poczucia humoru naśmiewał się z Amerykanów, którzy nazywają koale misiami koala.


- It's koala, not koala bear.- ta głęboka refleksja wymagała, byśmy za nią wypili jednego szota, a następnie rozeszli się w poszukiwaniu dalszych przygód. Bairro Alto odgłosem rzygającego w jednej z uliczek Hiszpana (zdecydowanie rzygał po hiszpańsku) obiecało nam, że to nie koniec wrażeń na tamtą noc.
Czytaj więcej

23 września 2010

Niepokój o pokój

Szczęście to przewrotny drań. Możesz myśleć, że tym razem naprawdę jest z tobą i cię nie zawiedzie, a ono płata figla i w krytycznym momencie udaje, że wcale cię nie zna. Tak było tym razem. Czekałem, czekałem i nikt, absolutnie nikt, nie domyślił się, że będę potrzebował wynająć przytulny pokój w porządnej okolicy w Lizbonie. Nie odebrałem żadnego telefonu oferującego mi doskonałe warunki za uczciwą cenę. Musiałem szukać sam.
Początki nie były nawet specjalnie ciężkie, zdobycie karty do telefonu nie wiązało się z wylegitymowaniem i podpisaniem trzech papierów o tym, że nie zamierzam za jej pomocą wysadzić żadnego samolotu, pociągu ani budynku administracji publicznej. Nie musiałem udowadniać, że nie mam nic wspólnego z zamachami z 11.09 (USA), ani 11.03 (Madryt), nikt nie pytał czy jestem talibem, żydem czy uchodźcą z Afryki, który przypłynął tu na trawie. Do tego sprzedawczyni mówiła co nieco po angielsku, więc wszystko było inaczej, niż pamiętałem z Hiszpanii.

Oferty nie powalały, nawet w przewodnikach rozdawanych przez biura erasmusa w Lizbonie jest sporo informacji o tym na co uważać, jakich lokalizacji unikać i żeby zdawać sobie sprawę, że znalezienie czegoś sensownego tutaj to nie takie hop siup (możliwe, że we wspomnianych materiałach użyto innego wyrażenia). Rzeczywiście, pierwsze rozeznanie nie nastrajało optymizmem. Idąc do jednego z mieszkań już pod klatką czaiło się na mnie kilku poszukiwaczy przygód, takich co wiecie, chcą od was pożyczyć pół euro, albo chociaż komórkę i ipoda. W innym, gdy wszedłem, solidnie napakowany karaluch rozprostował nogi, zarzucił sobie kanapę na plecy i nerwowo mrucząc coś o "pieprzonych turystach" wyszedł przewietrzyć się na balkon. Gdzie indziej napotkałem na dziwne zasady- za każdego gościa opłata 10 euro za noc, za jęki w nocy również 10 euro (czyli jak bym chciał jęczeć, że mam za dużo nauki, to tylko w ciągu dnia!), a za mycie nóg przed kolacją aż 12. To mycie nóg przeważyło i tam też nie zamieszkałem. Mogłem również wprowadzić się do artystki w średnim wieku, która oferowała pokój z przedsionkiem w samym centrum, na szczycie starej kamienicy (bez windy!) i mimo braku innych współlokatorów to i tak było lepsze od wszystkiego z czym się wcześniej zetknąłem. Ostatecznie szukałem dalej i trafiłem nie tak źle, wprawdzie potrzebuję kilku minut metrem, aby dotrzeć tam, gdzie co wieczór Erasmusi piją półlitrowe modżajto za 4.5euro, ale lokalizacja wciąż jest odpowiednia.

Właściciel tego mieszkania i sześciu innych, które oferuje pod wynajem studentom, pomimo aparycji boksera po wysyłającym go na emeryturę nokaucie, okazał się wykładowcą uniwersyteckim z zakresu technologii farmacji. Ujął mnie tym, że przez kilka minut tłumaczył się dlaczego zamontował małą zmywarkę, choć wydaje się, że zmieściłaby się większa. Od niewielkiej zmywarki, z której i tak niemal nie korzystamy, większym zmartwieniem są dla mnie dwie sympatyczne Czeszki, które angielskiego w zasadzie dopiero się uczą, więc nasz kontakt jest ograniczony, ale wspomagani alkoholem i translatorem google nawet dajemy radę, pomaga mi kolejna współlokatorka- Polka znad morza (taki żart, ludzie ze Szczecina naprawdę go doceniają!), która studiuje na AE w Poznaniu, a także zapracowana Portugalka, mająca na szczęście prywatną łazienkę. To zawsze tylko trzy, zamiast czterech godzin czekania na prysznic jak wszystkie dziewczyny po kolei zaczną się szykować przed imprezą. Ale żeby nie mówić po angielsku?!

Wynajmując pokój przede wszystkim chciałem mieć okno i odpowiednie nasłonecznienie. Okna mam nawet dwa i z każdego widzę schodzące do lądowania samoloty, pracujących po godzinach wyzyskiwanych pracowników firmy Cofidis i wejście do zaczarowanego ogrodu należącego do fundacji Gulbenkiana, gdzie mieści się ponoć najlepsze portugalskie muzeum. Teren jest niesamowity, więc na pewno samo muzeum też wkrótce odwiedzę i wtedy całościowo opiszę wrażenia. Nieopodal znajduje się też hiszpański plac, a koło niego różowa jak cipka nastolatki koszulki Cristiano Ronaldo ambasada portugalskiego sąsiada.

Kiedy zapełniłem szafy ciuchami, lodówkę żarciem i półki winami, wreszcie poczułem, że tu mieszkam. Jak w końcu zacznę zajęcia inne niż kurs portugalskiego, to może poczuję też, że nie pojechałem na wakacje. A póki co plaża, imprezy i portugal(s)ki.

ALE ŻE USUNIĘTO KRZYŻ?!

Czytaj więcej

16 września 2010

Wiele osób dopytuje się jak przewiozłem tyle rzeczy ze sobą, prawdę mówiąc nie mogę spokojnie przejść ulicą, żeby ktoś mnie w tej sprawie nie zaczepił. I wprawdzie wspominałem o tym na facebooku, ale pewnie więcej osób czyta tego bloga, niż zagląda na fejsa, więc służę wskazówkami, a przy okazji opowiem co nieco w jakich okolicznościach dotarłem do Lizbony.

W necie roi się od podpowiedzi "jak poradzić sobie z limitem na bagaż", wszystkie sprowadzają się do tego, że chodzenie w brudnych ciuchach wcale nie jest takie złe, że nie potrzebujecie sandałów, bo wystarczą te klapki pod prysznic, a odpocząć od laptopa to nawet zdrowo. To zwykłe mydlenie wam oczu, pisane zapewne na zamówienie pracowników linii lotniczych. A wy jesteście Polakami- macie kombinować, kraść i bić Niemców. Nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba znaleźć dobry punkt obserwacyjny, z którego przyuważycie zwyczaje panujące przy odprawie wybranego przez was przewoźnika. Jeśli lecicie normalnymi liniami to problemu nie ma żadnego, prawdopodobnie jeśli trzymacie się limitu (nawet z górką 2-3 kg) na bagaż główny to dalej nikt was nawet nie zaczepi, choćbyście na pokład wnosili ze sobą pierścień z całą jego drużyną upakowaną w torbach.


Portugalskie linie lotnicze TAP to już odrobinę wyższy stopień wtajemniczenia. Różnica w podejściu do klienta polega na tym, że przy odprawie nie tylko waży mu się bagaż podręczny, ale dodatkowo nakleja się adnotację, że jest to walizeczka przeznaczona do kabiny. Niby nic, ale nigdy nie wiadomo kiedy zrobią z tego użytek, więc naklejkę powinno się mieć. Czyli załóżmy, że jesteś kobietą i wieziesz ze sobą dwie cegły i 30 kilo ciuchów (kobiety zawsze mają ze sobą rzeczy o wadze i przydatności cegły), a do rozdzielenia jest jedna walizka na 20 kilo i druga podręczna, mogąca pomieścić nawet 15 kilo, ale linie lotnicze pozwalają ledwie na 6. Do głównego wrzucacie zatem dozwolone 20 kilo i zapominacie o nim, do podręcznego zaś chowacie resztę, ale tak zapakowaną, by łatwo wam się wyjmowało 4 kilo i dwie cegły potencjalnego nadbagażu. Jeśli jesteście na lotnisku z kimś, nie musicie robić cyrku (choć cyrk smakuje lepiej) i zostawiacie u niego nadwyżkę. Będąc samotnie nie ryzykujcie odkładania ulubionych cegieł poza zasięg wzroku i po prostu podjedźcie z nimi do odprawy, a chwilę po odejściu od niej zapakujcie rzeczy z powrotem. Brawo, właśnie wykiwaliście doskonalony od 65 lat regulamin, podczas gdy ten idiota z Francji przed wami musiał iść zapłacić za nadbagaż.

Mniej pomysłów przychodzi do głowy, gdy trzeba przechytrzyć Ryanaira. Po ewentualnym zamontowaniu wagi przed wejściem do samolotu zamiast zawracać mi głowę możesz albo cieszyć się, bo przecież zapłaciłeś za ten bilet tylko 5 euro, więc te linie lotnicze przechytrzyły się same, zanim ty nawet spróbowałeś lub przyłożyć palec do pleców jakiegoś Francuza i kazać mu zabrać za was te cegły.

U mnie akcja z liniami TAP na małym lotnisku w Funchal musiała być błyskawiczna, bo odprawa na  samolot przydzielony mi w efekcie interwencji w biurze obsługi klienta ("sorry, muszę ratować świat, a jak wylecę za 3 godziny to Lizbony już nie zdążę ocalić") już się kończyła. Na mój właściwy samolot zapewne nigdy by się nie zaczęła, przekładany na tablicy informacyjnej o kolejne godziny lot, kazał domniemywać, że maszyna utknęła w Paryżu, bo tego dnia właśnie w wyniku strajku odwołano starty w kierunku Portugalii (w ogóle Francuzom udała się jedynie Marion Cotilliard i ta dupa od Moi Lolita).

Przed wybraniem się na samolotową wycieczkę warto zaznajomić się też z liczbami dotyczącymi katastrof lotniczych . Na przykład, pamiętajcie że statystycznie w Polsce lepiej latać regularnymi liniami niż z prezydentem, a w Hiszpanii lepiej omijać loty na i z Wysp Kanaryjskich. Do czasu rozbudowy pasa startowego zapoznani z niekorzystnymi dla Madery statystykami byli też wylatujący z Funchal turyści. Wówczas w samolotach panowała ponoć kompletna cisza i każdy wierzył, że ich maszynie uda się wzbić w powietrze lub wyhamować zanim skończy się asfalt, a zacznie się plaża. Dziś w portugalskich liniach szczególnie podczas lądowania panuje atmosfera jak na polskim weselu- wszyscy coś śpiewają, bujają się i wyklaskują jeden rytm, a potem jak tylko ktoś ma przy sobie jakiś instrument muzyczny to nawet tańczą i skaczą umilając sobie czas przed podstawieniem rękawa. I pomyśleć, że nawet klaskanie przy lądowaniu można polubić!
Czytaj więcej

14 września 2010

Madeira (II)

Maderę zjechaliśmy całą, nie jest to szczególnym wyczynem, pewnie tylko kilka dróżek z pośród tych dostępnych na wyspie nie przewinęło nam się pod kołami (nam, czyli rodzicom, mnie i moim okularom za 8 zł z Tesco). Pomimo małych odległości momentami pochyłości na drogach są tak poważne, że samochód jęczał jakby miał zaraz wypluć silnik i skoczyć na piwo. Dla wygodnych i nie szukających wrażeń na punktach widokowych ponad chmurami zostają autostrady i sieć tuneli, która przecina prawie całą Maderę. Dobrze że gdzieniegdzie pozostawiono stare drogi (a czasem ich odcinki lub wręcz resztki- domyślam się, że większość zniszczeń na duktach przyklejonych do pionowych ścian tuż nad oceanem poczyniła zeszłoroczna powódź), z których można poczuć ten dreszczyk emocji, który zapewne towarzyszy kierowcom ciężarówek przewożącym nitroglicerynę lub sunącym tirami przez lód Alaski, a przy okazji zrobić dobre zdjęcia i jeśli kogoś dobrze nastrajają przepaście zastanowić się nad sensem życia i innymi takimi pierdołami. W innym wypadku aviomarin i męczarnie na samochodowym siedzeniu. Ale tylko tak da się zobaczyć absolutne perełki jak kilka domków wbitych w skałę i połączonych ze światem pnącym się pionowo w górę i przeciekającym starym tunelem, mającym ujście przy jednej ze starych dróg, którą podmywają lejące się na jej środek wodospady (brakowało tylko cygana pobierającego 1 euro za tę automatyczną myjnię).

Co ciekawe wypożyczenie Mercedesa ML, jedynego prawdziwie nadającego się na te krajobrazy samochodu z oferty kosztuje 700 euro dziennie (plus 3500 euro kaucji bez możliwości wykupienia pełnego ubezpieczenia). Nawet nie wiecie jak smakuje przemierzanie Madery MLką za tyle hajsu! I ja też nie wiem, więc wam nie opowiem. Mogę wam za to powiedzieć, że dowcip z "Hitler kaputt" w basenie pełnym Niemców wychodzi jeszcze lepiej niż ten Marcina z Sopotu. Jeden mały Schleswig od razu pobiegł z płaczem do mamy.

Niektóre widoki ze szczytów maderskich gór przywodzą na myśl to co znam ze zdjęć z Ameryki Południowej i w tym sensie pewnie portugalska wyspa jest jednym z najbliższych Polsce substytutów Peru, czy Boliwii, na szczęście bez obaw o przyplątanie się jakiejś choroby wysokościowej. I po takich krajobrazach apetyt na wyprawę za ocean rośnie znacznie, ktoś jeszcze też chętny?

W oczy rzucały się również plaże koloru afroamerykańskiego, góra przypominająca owłosiony Giewont (owłosienie stanowiły drzewa, oznaczałoby to, że Giewont ma też zarost na oczach i czole), a także naturalne baseny skalne (natura bardzo zręcznie wylała beton, by odgrodzić zbiorniki szczelnie od oceanu) w Porto Moniz. Uwielbiam nieścisłości w przewodnikach- woda tam miała być ciepła jak zupa i dopiero lekki szok termiczny po skoku przypomniał mi, że chłodnik też jest zupą.

Dla podsumowania tych moich pierwszych tygodni zagranico mogę się posłużyć parafrazą mojego osobistego przeboju lata, czyli Moreny:


Madeira Madeira Madeira
You set my heart on fire
And Lisboa took me higher :)
Czytaj więcej

13 września 2010

Madeira (I)

W Funchal, nazywanym dumnie stolicą Madery, urodził się Cristiano Ronaldo. Być może jeden z najlepszych piłkarzy świata, a już na pewno jeden z najwrażliwszych, nie doczekał się jeszcze swojej ulicy ani skweru upamiętniającego jego wyczyny. Może za życia nie wypada (niech ginie, w końcu gra w Realu). I nie piszę tego tylko dlatego żeby zapełnić linijki słowami (choć faktycznie płacą mi od wiersza), ale żeby wyrazić swoją dumę i zdziwienie jednocześnie, że takie zaszczyty spotkały prawdziwego męża stanu, wybitnego polityka i nietuzinkową postać, która na Maderze gościła ledwie cztery miesiące zażywając miejscowego słońca i przyjezdnej kobiety (która była lekarką, stąd krążą słuchy, że na stawianiu baniek się nie skończyło). Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyńskiego Józefa Piłsudskiego. W imię przyjaźni portugalsko-polskiej uhonorowano go popiersiem (i co z tego, że ma na nim zeza i wybitnie wkurwiony wyraz twarzy) w centrum miasta, niewielkim rondem nieopodal i tablicą pamiątkową na domu, w którym leczył się z małżeństwa.

Samo Funchal nie zachwyca. Stare miasto to kilka węższych uliczek bez niczego szczególnie wartego zapamiętania, jeden ociekający złotem i pełen obrazów holenderskich malarzy (efekt wymiany handlowej w latach kolonializmu) kościół to za mało, by rozkochać w sobie wymagającego turystę. Zresztą większość miasteczek na Maderze jest jak Radom- musisz go minąć, żeby dostać się gdzieś indziej, ale liczysz, że pójdzie ci to sprawnie i bez postojów (ani objazdów!), bo to jednak tylko Radom. To co zachwyca zarówno w Funchal jak i w innych częściach wyspy to położenie tych miejscowości.Natura nie poskąpiła Maderze ani widoków, ani bogatej egzotycznej roślinności.
Miejscowi dobrze wykorzystali potencjał ukształtowania terenu i wybudowali gondolki znane z narciarskich kurortów do przemieszczania się z centrum stolicy do wyżej położonych wiosek. W jednej z nich punktem obowiązkowym jest przejazd toboganami- specjalnymi saniami przygotowanymi do jazdy po wyślizganym asfalcie i kierowanymi przez dwóch lekko podpitych facetów. Praca wymaga nie lada zręczności, więc podobnie jak w przypadku chirurgów nie można mieć do nich pretensji, że lubią sobie chlusnąć w trakcie pracy. Hemingway o tym kilkukilometrowym zjeździe mówił, że to najbardziej pasjonująca rzecz jaka go w życiu spotkała i wprawdzie istnieją podstawy, by twierdzić, że powiedział to z ironią, to jednak wciąż wycieczka godna kilkunastu euro.

Warto też wspomnieć, że po zeszłorocznej tragicznej w skutkach powodzi nie pozostało wiele śladów, pieniądze płynęły równie szerokim strumieniem, co pustoszące miasta błotne rzeki i turystyka może kwitnąć dalej na glebie użyźnionej ciałami ponad 40 ofiar tamtych wydarzeń. Tegoroczną plagą, jaka nawiedziła Maderę (i Portugalię kontynentalną zresztą też) były pożary, po nich ślad jest widoczny i długo nie wymarzą go żadne euro, dolary, ani ruble (ruska mafia jak wszędzie, siedzi też na Maderze). Rude szczyty gór i pogorzeliska po tysiącletnich lasach to nowy krajobraz wyspy i im szybciej wydawcy pocztówek się z tym pogodzą, tym uczciwiej.

cdn.
Czytaj więcej

9 września 2010

Intro

To nieprawda, że nie pamiętam już jak składać litery w słowa, a z nich budować sensowne zdania. Picie rumu na szczęście nie odmóżdża tak szybko i skutecznie jak na przykład nauka Analizy finansowej przedsiębiorstw, niemniej jednak musicie mi dać czas na dojście do optymalnej formy. Poznacie że to już, kiedy na widok nagiej Penelope Cruz (niereprezentatywny przykład? bez żartów, gdybym był kobietą też leciałbym na Penelope!), powiecie: spoko, spoko, ale najpierw sprawdźmy co tam słychać na sefueronse.

Postaram się wieść na tyle interesujące życie w Portugalii, aby tegoroczne wpisy was nie zawiodły. Mobilizuje mnie mój agent (a także wydawca i wyszukiwarka internetowa w jednej postaci) grożąc błędem 404 jeśli nie postaram się tak jak przed dwoma laty. A nie będzie łatwo, czasem sam nie mogę uwierzyć, że ja to pisałem. Ten sam Rafał, który robił w pieluchy jako niemowlak, a w wieku wczesnoszkolnym śmiał się z koleżanek noszących okulary? Doprawdy, nie do wiary, że nie potrafiłem kiedyś chodzić.

Póki co mogę zdradzić, że pierwsze dwa wpisy mają traktować (wedle umowy z wydawcą) o Maderze i poszukiwaniu pokoju w Lizbonie, pewnie też wspomnę jak powstał drink "Alejandro" i jak wywołaliśmy zamieszki na ulicach niechcący rujnując wieczór Fado (dla Portugalczyka świętość, chcesz oberwać? nie trudź się z obrażaniem czyjejś dziewczyny czy matki, uderz w Fado!). Niestety, jednego nie zmienię, nadal będę wam obiecywał pisać częściej, zapowiadając z czego to relacje pojawią się jutro lub za tydzień i nadal nie będę dotrzymywał słowa, podobnie jak nie zamierzam przestać oszukiwać grając w Makao, ani skończyć z wyszydzaniem słabszych.

PS.: Jak widzicie, strona wygląda trochę inaczej (na zdjęciu dla przypomnienia screen z poprzedniej wersji), doszły nowe featuringi na boku, które mogą ulegać zmianie, ja już do nowej szaty przywykłem, teraz kolej na was. Może się zdawać, że zostałem jedynym autorem na tej stronie, ale to nie całkiem prawda- uprawnienia administratorskie pozostały bez zmian, więc jeśli złapiecie się wszyscy za ręce i o północy zawołacie MADRID to może poza obudzeniem sąsiadów dostaniemy jakąś niespodziankę z Hiszpanii.
Czytaj więcej