14 września 2010

Madeira (II)

Maderę zjechaliśmy całą, nie jest to szczególnym wyczynem, pewnie tylko kilka dróżek z pośród tych dostępnych na wyspie nie przewinęło nam się pod kołami (nam, czyli rodzicom, mnie i moim okularom za 8 zł z Tesco). Pomimo małych odległości momentami pochyłości na drogach są tak poważne, że samochód jęczał jakby miał zaraz wypluć silnik i skoczyć na piwo. Dla wygodnych i nie szukających wrażeń na punktach widokowych ponad chmurami zostają autostrady i sieć tuneli, która przecina prawie całą Maderę. Dobrze że gdzieniegdzie pozostawiono stare drogi (a czasem ich odcinki lub wręcz resztki- domyślam się, że większość zniszczeń na duktach przyklejonych do pionowych ścian tuż nad oceanem poczyniła zeszłoroczna powódź), z których można poczuć ten dreszczyk emocji, który zapewne towarzyszy kierowcom ciężarówek przewożącym nitroglicerynę lub sunącym tirami przez lód Alaski, a przy okazji zrobić dobre zdjęcia i jeśli kogoś dobrze nastrajają przepaście zastanowić się nad sensem życia i innymi takimi pierdołami. W innym wypadku aviomarin i męczarnie na samochodowym siedzeniu. Ale tylko tak da się zobaczyć absolutne perełki jak kilka domków wbitych w skałę i połączonych ze światem pnącym się pionowo w górę i przeciekającym starym tunelem, mającym ujście przy jednej ze starych dróg, którą podmywają lejące się na jej środek wodospady (brakowało tylko cygana pobierającego 1 euro za tę automatyczną myjnię).

Co ciekawe wypożyczenie Mercedesa ML, jedynego prawdziwie nadającego się na te krajobrazy samochodu z oferty kosztuje 700 euro dziennie (plus 3500 euro kaucji bez możliwości wykupienia pełnego ubezpieczenia). Nawet nie wiecie jak smakuje przemierzanie Madery MLką za tyle hajsu! I ja też nie wiem, więc wam nie opowiem. Mogę wam za to powiedzieć, że dowcip z "Hitler kaputt" w basenie pełnym Niemców wychodzi jeszcze lepiej niż ten Marcina z Sopotu. Jeden mały Schleswig od razu pobiegł z płaczem do mamy.

Niektóre widoki ze szczytów maderskich gór przywodzą na myśl to co znam ze zdjęć z Ameryki Południowej i w tym sensie pewnie portugalska wyspa jest jednym z najbliższych Polsce substytutów Peru, czy Boliwii, na szczęście bez obaw o przyplątanie się jakiejś choroby wysokościowej. I po takich krajobrazach apetyt na wyprawę za ocean rośnie znacznie, ktoś jeszcze też chętny?

W oczy rzucały się również plaże koloru afroamerykańskiego, góra przypominająca owłosiony Giewont (owłosienie stanowiły drzewa, oznaczałoby to, że Giewont ma też zarost na oczach i czole), a także naturalne baseny skalne (natura bardzo zręcznie wylała beton, by odgrodzić zbiorniki szczelnie od oceanu) w Porto Moniz. Uwielbiam nieścisłości w przewodnikach- woda tam miała być ciepła jak zupa i dopiero lekki szok termiczny po skoku przypomniał mi, że chłodnik też jest zupą.

Dla podsumowania tych moich pierwszych tygodni zagranico mogę się posłużyć parafrazą mojego osobistego przeboju lata, czyli Moreny:


Madeira Madeira Madeira
You set my heart on fire
And Lisboa took me higher :)

1 komentarze:

K pisze...

oj tam oj tam, ale zdjęcia piękne! (want more)