24 listopada 2010

Na południe (I)

Wycieczka wzdłuż wybrzeża Alentejo i Algarve była udana. Nawet pomimo tego, że dziewczęta, z którymi podróżowałem odmawiały robienia tych wszystkich rzeczy, które wykonują modelki na teledysku Chica Bomb.  Byłem jedynie ich kierowcą, biednym żuczkiem wmanewrowanym w te polskie machlojki. Jak wymagały rzeczy niemozliwych to realizowałem je dla nich, jak kradły pomarańcze, to kryłem je jakby były moimi dziewczynami, a gdy kazały mi jechać szybciej ciąłem portugalskie wiejskie dróżki jak szalony biorąc konsekwencje na własne barki. Testowały mnie i nasz pojazd do granic możliwości. Gdyby nie mój zdrowy rozsądek niechybnie skończylibyśmy na jakimś drzewie lub w przygranicznej rzece. Już pierwszego dnia przeżyliśmy zamach na nasze auto. Gdyby włóczęga, który zamachnął się na nas swoją laską był mistrzem rzutu w dal, pewnie dziś bylibyśmy ubożsi o dziesiątki euro, bo ubezpiecznie all inclusive oznacza w Portugalii wszystko poza ochroną lusterek, szyb, opon, dachu i wnętrza pojazdu. To tak jakby wasz hotel all inclusive obejmował ściany i sufit, ale nie łóżka, łazienkę i bar koło basenu. Wcelujcie cwaniaki w samochód jadący z naprzeciwka i nie rozbijcie żadnego szkła w swoim aucie! Odebrano nam prawo do zabawy, do wygłupów i do jazdy po pijaku. Musieli prowadzić najlepsi, musiałem prowadzić ja. Odbierając samochód otrzymałem znów pełnię władzy w rękach i nogach. Mogłem trąbić, jak ci wszyscy pod moimi oknami, nie stać mnie było na luksus sprzedania się, musiałem wkupić się do tej zupełnie nieelitarnej, jak mogłoby się wydawać grupy. Każde wydane euro było tego warte.

Zatrzymywaliśmy się wszędzie tam, gdzie urzekły nas widoki, śniadania jadaliśmy na plaży, a spaliśmy tam gdzie nam się spodobało. Czułem się jak warszawski yuppie, nawet jeśli czasem myliśmy się w centrach handlowych i kręciliśmy nosem na ceny noclegu. Obraliśmy władzę nad światem, budziliśmy się i wciąż śniliśmy nas sen. Reszty nie trzeba, wołały moje współtowarzyszki kupując bułki za 2 euro, slońce zachodziło kiedy chcieliśmy, koniec świata zjawiał sie tam gdzie potrzebowaliśmy, a krzaki żeby się wysikać wyrastały tuż przed nami.

Wybrzeże na południe od Lizbony różni się znacznie od tego w najbardziej turystycznej części Portugalii, czyli w Algarve. Mimo wszystko, tak dawno po sezonie ani tu, ani tam nie towarzyszyło nam wielu innych turystów. Anglicy wrócili chlać na wyspy, Niemcy obmyślać plany trzeciej wojny światowej do Berlina, a Hiszpanie pławić się w swojej wyjątkowości do swoich autonomicznych regionów. Pierwszej nocy dotarliśmy do Sagres. Tak jak tamtejsza latarnia morska ma wskazywać drogę żeglarzom, tak nam wskazali nocleg pijaczki z lokalnego baru. Plaży i oceanu nikt nam nie wskazał, sami na nie przypadkiem wpadliśmy, to jest prawdziwy kraniec Europy, czarna noc spuściła zasłonę tak szczelną na całą okolicę, że następny dzień przyniósł wiele niespodzianek. Dla takich momentów się podróżuje, żeby rano wychylając się z typowego portugalskiego białego domku, na którym widnieje nazwisko zamieszkującej go rodziny, przekonać się, że mieszkamy jeden rząd domów od piaszczystej plaży otoczonej z dwóch stron wysokimi klifami. My raczyliśmy się tam śniadaniem, a gromada amatorów surfingu szalała przed nami na oceanicznych falach. To jest życie, "możesz mieć w dupie czy rządzi Kaczyński czy Tusk".  Kawałek dalej przy Cabo de Sao Vicente nawet ci z kamieniem zamiast serca czuliby, że znaleźli sie na końcu świata i że fale rozbijające się o skały proszą jedynie o przypływ który pozwoli im zalać wędkarzy polujących z narażeniem życia na lokalny skarb, czyli pożywienie wielu portugalczyków- dorsza. Pobliskie broniące się przed turystyką miasteczka robią wszystko, by odgonić ze swoich terenów multimilionerów gotowych do zainwestowania ich petrodolarów w sieć hoteli, które niechybnie zburzyłyby harmonię tamtejszego wybrzeża. Nikt tam nie wyczekuje nadejścia dwudziestego pierwszego wieku.

cdn. po powrocie z Madery.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Jeszcze jeden taki post i masz mnie na karku na co najmniej miesiąc!
Nic tylko pozazdrościć...

Kacper C

rafał pisze...

brzmi to raczej jak zajebista propozycja, a nie jak groźba ;)