26 października 2010

To wina Porto

Ostatnio pojechałem kolejny raz do Porto. I wiecie co? Siedziałem nad brzegiem rzeki Douro i zastanawiałem się nad życiem. Ten brzeg naprawdę nastraja na takie przemyślenia. Może to wszystkie wspomnienia z Porto, jakie przez kolejne wizyty tam nagromadziły się w mojej głowie, może to sam urok tego miasta, ten widok na ponad 130 letni most Maria Pia wybudowany przez firmę Jego Wspaniałości Gustawa Eiffle'a, albo zwyczajnie w ten nastrój wprawiło mnie wino Porto, którego piwnice mieszczą się po tej samej stronie rzeki, w miasteczku zwanym Vila Nova de Gaia. Popatrzyłem na tych zainspirowanych widokiem malarzy, na fotografów-amatorów, na parę młodą, która uwieczniała swoje oblicze tuż przed wypowiedzeniem magicznego "Tak" i kogoś mi tam brakowało. Nie było pośród tych ludzi prawdziwych alkoholików. Nie tych zaplutych i śmierdzących pijaczyn, ani upijających się od święta uzurpatorów, którzy na codzień spędzali długie godziny na nauce finansów i bankowości. Brakowało tych prawdziwych magistrów życia i wolnego czasu, posiadaczy nie mieszczących się w głowie historii, byłych kochanków tutejszych królewn i aktualnych władców ludzkich dusz, zwłaszcza tych które zaglądają w te strony nie tylko po to, by pozować do zdjęcia z zachodzącym w ocean słońcem. Trudno znaleźć takich, którzy za kilka łyków wina opowiedzą kawał swojego życia i sprzedadzą w nim swoje najważniejsze przemyślenia. I może dowiedzielibyśmy się z nich jakich błędów nie popełniać, których serc nie łamać i jakich granic nie przekraczać. Tych ludzi nie ma, wynieśli się w cieplejsze rejony, być może okupują kalifornijskie plaże lub, co bardziej prawdopodobne, lokalne cmentarze. Są anonimowi, choć za życia mogli być chodzącymi legendami i wprawiać tutejszych wędrowców w zadumę. Ich nie było, a my piliśmy wierząc, że mamy w sobie odrobinę ich klasy i godności. Zaszło słonće i chłód dał się we znaki naszym kościom, ale zostaliśmy tam, bo Porto rozgrzewało nasze dusze. I czuliśmy się rozbitkami, artystami, a przede wszystkim marzycielami. Żałowaliśmy, że nie jesteśmy kimś innym i cieszyliśmy się, że jesteśmy własnie tam. Bo takie jest to miasto.
Czytaj więcej

21 października 2010

Chłopaki nie płacą!

Zbliża się szósta rano, a do wschodu słońca daleko. Jeśli wstajesz w Portugalii o świcie, to znaczy, że budzisz się przed dziewiątą. Ten przypadek rzadko dotyczy mnie. Za to dość dobrze poznałem tutejsze autobusy nocne. Wsiadam po udanej imprezie do jednego z nich, a wraz ze mną kilku innych studentów, a także spora grupa aktywu pracującego, który zresztą ze zrozumieniem oddaje nam wolne miejsca siedzące. Oni będą zmęczeni dopiero za kilka godzin, my padamy z nóg już teraz. Zgodnie z zasadami wchodzę od strony kierowcy i przykładam swój bilet miesięczny do elektronicznego kasownika. Bilet wygasł. Racja, doładowałem go dokładnie 31 dni temu. Trudno. Poznałem już miejscowe zwyczaje, więc zachowując kamienną twarz przechodzę wgłąb autobusu. Lady Gaga układając swój przebój Poker Face musiała mieć na myśli takie sytuacje, bo tylko nie zdradzający niczego wyraz twarzy ratuje przed płaceniem (mnie przed zapłaceniem za jej koncert nie uratowało nic). W takich sytuacjach po porfel w Lizbonie sięgają jedynie najuczciwsi i turyści (zadziwiające jak pokrywają się obie te grupy ludzi). Po mnie na pokładzie melduje się wielu takich, którzy udają, że do kasownika przykładają cokolwiek, choćby samą dłoń i tacy co w ogóle nie przykładają niczego- ci są najtwardsi, lizbończycy z dziada pradziada. Jak ma się szczęście to trafi się też na takiego cwaniaka, który charakterystyczny dźwięk skasowanego biletu imituje sam, za pomocą strun głosowych. Artyści darmowych przejazdów!

Ostatnio niepłacenie wychodzi mi calkiem nieźle. Testuję czujność Portugalczyków i sprawność moich nóg. Mają tu taki klub, w którym na wstępie dostaje się kartę, na którą nabijane jest wszystko: wejściówka, alkohole, uśmiechy kelnerek, no wszystko. O 5 rano nie chciano mi już wyrobić karty, dzięki której obowiązywałyby mnie promocyjne ceny, więc sami widzicie, że mogłem czuć się obrażony. Skumulowałem złość i na koniec imprezy stojąc w długiej kolejce do kasy przy wyjściu skorzystałem ze starej dobrej szkoły przechodzenia przez ulicę, czyli rzut okiem w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo i dałem stamtąd nogę. Ochroniarze akurat kimś się zajmowali, kasjerki uwijały się w pocie czoła podliczając przerażonych wydanymi kwotami klientów. Taśma oddzielająca mnie od wyjścia stanowiła w tej sytuacji formalność. Magnetyczną kartę z rachunkiem bez satysfakcji zachowam na pamiątkę. Tak nie wolno, nawet jeśli jesteś tancerzem waka-waka.

Lizbona nie jest dużym miastem. Tym bardziej absurdalne wydaje się płacenie za pojedynczy przejazd autobusem u kierowcy 1,45 euro, skoro za tyle samo można mieć półtoralitrową sangrię Don Simona. Niewielkie odległości sprzyjają braniu taksówek, ale kasa jest kasą, a sangria sangrią, więc czy tak czy siak, póki ciepło, nawet kiedy nie miałem jeszcze miesięcznego, wolalem poczekać na przystanku. Portugalczycy nie bawią się w rozklady (choć często mają działającą za dnia tablicę z informacją za ile zjawi się następny pojazd), podają jedynie co ile jeździ dany autobus, a przy nocnych nawet takiej informacji nie ma. I tu niespodzianka. Jeżdżą one raz na godzinę (wyruszają ze stacji początkowej o wpół do) i poza ścisłym centrum nie dublują swoich tras. W Warszawie do Międzylesia mam cztery nocne, tu choć mieszkam niedaleko serca miasta, zaledwie jeden. Uwierzcie mi, czekając po imprezie 50 minut na autobus docierasz do odpowiedzi na luki w teorii względności Einsteina, odkrywasz co ma piernik do wiatraka i znajdujesz dowody na to, że Kopernik jednak była kobieta. I żadna sangria nie wynagrodzi ci tego potoku myśli przewalajacego się przez twoją obezwładnioną alkoholem głowę. Dziś wziąłbym taksówkę. Tam jeszcze nie próbowalem nie płacić.
Czytaj więcej

14 października 2010

Lizboński teleekspres (I)

Tym razem przyjrzę się jeszcze raz wydarzeniom, które zaprzątały moją głowę przez ostatnich kilkanaście dni. Będzie jak w pamiętniku nastolatki- krótko, pobieżnie i nieschludnie.

5 października Portugalczycy świętowali stulecie republiki. Jednakże podobnie jak Polska nie byla wolnym krajem po 1945 roku, tak też tutaj demokracja miała swoje lepsze i gorsze momenty i blisko czterdziestoletnie panowanie reżimu wojskowego, na czele którego stał Antonio Salazar, nie miało nic wspólnego z republiką. Co więcej, nawet w taki dzień rzeka (zwana przez tych najbardziej oderwanych od rzeczywistości oceanem), nie przestała śmierdzieć. Gorzej w Lizbonie pachnie tylko nad ranem na Bairro Alto i w metrze w godzinach szczytu.

Przeglądam doniesienia z Polski i zastanawiam się czy wy również umieracie z ciekawości, by dowiedzieć się co król dopalaczy jadł dziś na śniadanie? I czy woli margarynę od masła? Do tej pory tęskniłem za księżniczką melanżu, królem siatkówki i królem CB, ale od niedawna brakuje mi także króla dopalaczy i jego eleganckiego porsche. A skoro jesteśmy przy samochodach to po śmiertelnym wypadku siedemnastu pasażerów i kierowcy jednego busika już nie mam wątpliwości, że jesteśmy narodem wybranym. Jezus musiał być Polakiem. I gdyby żył w Polsce to nigdy nie zostałby niesłusznie skazany na śmierć (to mogłoby mu się przytrafić np. w serialu Prison Break), ale zapewne zginąłby w jakiejś katastrofie. I niesmaczne żarty na bok, ale czasem to co się dzieje u nas w kraju nie mieści mi się w głowie. Także niezbyt ciekawie skończyła swoją erasmusowską przygodę trójka studentów z Wrocławia ginąc z nie swojej winy w wypadku w Portugalii. Mama jednej z koleżanek z kursu dorobiła się kilku siwych włosów próbując dobić się w porannych godzinach do swojej smacznie śpiącej we własnym łóżku córki.

Kilka dni temu przed wejściem do mojego budynku natknąłem się na skarpetkę. Wypoczywała w blasku słońca i zapewne biezwiednie, ale okrutnie, przypominała mi o szarej stópce, która niedawno poszybowala z wiatrem gdzieś na podwórze sąsiadów. Ta z chodnika nie wyglądała jak jej siostra bliźniaczka, więc zostawiłem ją w spokoju i już nigdy więcej nie spotkałem. Wyniosła się bez pożegnania, być może coś więcej wie o niej śpiący kilkanaście metrów dalej w bankomacie bezdomny (pewnie nie opowiadałem wam jak spałem w bankomacie w Pampelunie, ale przecież nie mogę zdradzać wam od razu wszystkiego), a może jest w to zamieszany któryś z patroli przeczesujących okolicę. Nie sądzę, bym kiedykolwiek się dowiedział co tam naprawdę zaszło.

Skończyłem oglądać serial Przyjaciele. Nawet jak zgrywacie twardych skurwieli i macie wyjebane jak Phoebe to i tak wiem, że chcielibyście być jednym z bohaterów tego show. Nic z tego. Życie to nie serial i nawet jeśli wyjeżdżając na Erasmusa do Portugalii zwiększacie swoje szanse na to by nim było, to i tak Jennifer Aniston nie zostanie waszą współlokatorką.

Dziś dzień nauczyciela. Sto lat Chuju i przepraszam za nadużywanie hiszpańskiego na zajęciach, ale to nie ja wymyśliłem, żebyście mieli taki sam język jak nielubiani sąsiedzi i tylko wymowę zmieniliście na taką z pogranicza chińsko-mongolskiego. Trochę was z tym poniosło za daleko, moja szczęka nigdy się nie wygnie dostatecznie by poprawnie wypowiedzieć literkę ê.
Czytaj więcej

2 października 2010

No parla americano

Dzień bardzo cicho zszedł dziś ze sceny, nie pożegnał się nawet, nie silił się też na spektakularny finał. Żaden samolot nie zboczył z kursu i nadal wszystkie spokojnie przelatywały gdzieś nad nami. Żaden z wielu klaksonów za oknem nie okazał się zwiastunem wypadku, choć niejednemu trąbiącemu debilowi bym go życzył. Dzień po prostu się zwinął i nastała noc, która wyslała moje współlokatorki spać, zaś mnie usadowiła przed laptopem, zmusiła do otwarcia wina i nic nie robiąc sobie z konieczności jutrzejszej porannej pobudki, nakazała pisać.

Piszę zatem i ledwie dochodzę do drugiego akapitu, a poduszka już zalana zbyt szybko kończącym się winem. Do tego system XP ostrzega mnie złowieszczo, że zamierza się zrestartować, a Rihanna w głośnikach zapewnia, że mnie kocha. Jakby to mnie nie mialo wystarczająco wybić z rytmu, to jeszcze w pokoju wciąż czuję zapach zjedzonego na obiad popcornu, a wino przypomina mojej głowie, że nie jest sokiem z gumijagód i koncentracji nie poprawia.

W takim stanie świadomości doszedłem do wniosku, że wyjazd na erasmusa powinien być obowiązkowy. Pewnie sądzicie, że pomyślalem o tych wszystkich nieatrakcyjnych studentkach, dla których to jedyna szansa, by sobie poużywać. I wcale się nie myliliście! Jednak znalazłem też lepszy powód. Większość uczestników wymiany (nie jestem jeszcze pewien co oznacza słowo "wymiana" w tym kontekście, ale pewnie chodzi o zamianę przelewającej się przez wały Wisły na trzymetrowe oceaniczne fale) boryka się z tym samym problemem. Śmieciarka wybiera śmieci z kubłów czyniąc niemożliwy hałas. I to w momencie, w którym mialem dojść do punktu kulminacyjnego tego wpisu, do pytania, które frapuje miliony. Jak pogodzić wyjścia na obowiązkowe imprezy we wtorek, czwartek, piątek i sobotę z zamknięciem się w przewidzianym budżecie?! O Boże, zapach tego popcornu jest naprawdę zniewalający, a hałas śmieciarki trudny do zniesienia.

Nie ma wielu alternatywnych dróg postępowania. Wszyscy robimy to samo. Wychodzimy i imprezujemy do rana co najmniej trzy razy w tygodniu. Czwartego dnia kłamiemy, że jesteśmy chorzy, rodzina czeka na nas na skypie lub idziemy na imprezę, ale akurat nie na tę samą gdzie wszyscy. Potem udajemy się do marketu, kupujemy najtańszą wodę mineralna, niczym nie rózniącą się od kranówy, coś do jedzenia, ale że oglądamy każdy grosz, to nie ma pewności, że będzie smaczne, no i na koniec poprawiamy sobie humor wydając ostatnie 5 euro na prawdziwe Porto, rodem z jednej z piwnic z Vila Nova de Gaia. I dzięki temu trunkowi przez pierwszych kilka łyków jesteśmy panami życia, to o nas powstają amerykańskie seriale, to my zapełniamy strony brytyjskich brukowców, to przez nas ludzkość popada w kompleksy.

Wiem już jak wydawać pieniądze w Lizbonie, ale jeszcze nie znalazlem klubu, w którym warto by wyzionąć ducha. W Warszawie idąc na imprezę wiem, że stracę dwa lata życia. A jednak groźba nie dotrwania do 150 urodzin nie przeraża, bo wiem co dostałem w zamian. W Lizbonie wciąż szukam tego czegoś "w zamian". Gdański Parlament może czuć się niezagrożony, jeśli nie w rodzinnym mieście, to właśnie tam postanowię marnować szlachetne zdrowie, przynajmniej do czasu, w którym Lizbona zaoferuje mi coś równie satysfakcjonującego.

Zarządzanie erasmusowskim budżetem ze względu na liczbę podsuwanych łakomych kąsków (wlaśnie dostałem maila o możliwości trzytygodniowegodniowego surfingowego wypadu za 110 euro) nie jest łatwe i każdy powinien się z nim zmierzyć Gdy inni mowią, że jeszcze trudniej jest pracować i rozporządzać zarobionymi pieniędzmi, to szybko zmieniam temat i mówię: "Wiedziałeś, że Kopernik wcale nie był Polakiem?" albo "Słyszałeś, że House jest z Cuddy?". I mam na jakiś czas spokój.
Czytaj więcej