10 grudnia 2010

Nie będzie steków

A jednak zamiast przeznaczyć mięso na obiad zdecydowałem założyć je na siebie na koncert Lady Gagi, bo reszta ciuchów leży nieuprasowana. Może to przekona miss Germanottę do zaproszenia mnie na backstage.
Czytaj więcej

9 grudnia 2010

Zima nie puka do moich okien

Ani do drzwi też nie puka. Czasem zapuka któraś z Czeszek, żebym pomógł im coś przetłumaczyć lub by poprosić o jakiś ukradziony z internetu film. Bo, jak to powiedział ktoś bystry, samochodu bym nie ukradł, ale gdybym mógł to ściągnąłbym go z internetu. Czy po polsku słowo "internet" powinniśmy pisać z wielkiej litery? W każdym razie nie na moim blogu. Tu jestem nieomylny.

Grudzień zastał mnie smarkającego w chusteczkę i wypluwającego płuca po taplaniu się na świeżym powietrzu w jacuzzi na Maderze. Może to w połączeniu z chodzeniem po górach w deszczu sprowadziło na mnie przeziębienie, ale gdybym mógł i tak bym to powtórzył. I jeśli chodzi o wycieczkę na tę portugalską wyspę, to napiszę tylko tyle, że wprawdzie erasmus to nie tylko nauka i obowiązki, ale tym razem kurwa przesadziliśmy. I nie chodzi nawet o krajobrazy, kolejne odbierające mowę widoki, czy też nocne wyprawy nad ocean i zalewające wszystkie suche nitki w naszych ciuchach sztormowe fale, ale czterogwiazdkowy hotel, gdzie wieczorami na dachu patrząc na Atlantyk moczyliśmy nasze zgrabne tyłki w wodzie z bąbelkami (po czesku vizivka s bublinkami) to już gruby nietakt w stosunku do odczuwających boleśnie kryzys Europejczyków. Mamy usprawiedliwienie, że dawno po sezonie i loty tanie, ale pewnie jak to czytacie i tak szargają wami wątpliwości czy podacie mi rękę po powrocie do Polski.

Zima nie staje na mojej drodze. Zastępuje ją deszcz i ludzie z nieprzyzwoicie dużymi parasolami, jakby nie mogli kupić sobie kurtki z kapturem. Lizbonia pomimo temperatur bliskich dwudziestu stopni Celcjusza spływa deszczem. Omijanie rzek, które atakują moje buty, to umiejętność szlifowana z każdym spędzanym tutaj dniem. Co powien czas zabawę uatrakcyjnia jakiś bezmyślnie nieuważny kierowca pojący moje spodnie deszczówką spod kół. Nie skarżąc się dalej taszczę torbę z zakupami. Jutro na obiad będą steki wołowe, żaden Portugalczyk nie odbierze mi tej przyjemności. I tak bardziej obawiam się parasoli wtykanych w moje oko przez przechodniów, których wcale nie chciałbym poznawać. A robią to jakbyśmy kumplowali się od dzieciństwa i w ten sposób przekazywali sobie pozdrowienia. Rozhasali się od kiedy przyjechałem tu i poprosiłem o ciepłe przyjęcie. Mimo tego- o zgrozo- nie dosięgam tu szczytów irytacji. Oczywiście, drażni mnie, że w metrze nie mogę płacić kartą inną niż portugalska, że trąbienie to tutejszy narodowy sport i że kolejny znajomy został okradziony w Starbucksie, ale to wszystko nie zostawia plam na mojej psychice jak to miało miejsce w Hiszpanii. Coś za coś, bo sąsiedzi zza miedzy są bardziej wyraziści (nie rymować z zajebiści) i to ich muzyki wciąż słucham w wolnych chwilach, ale podoba mi się tutejszy sznyt, który zabrania przeszukiwać mój plecak w markecie i który każe uśmiechać się gdy coś zamawiam w knajpie.

A ja za polską zimą i tak tęsknię. Lubię ten pierwszy atak śniegu, który kompletnie paraliżuje miasto. Ile byście nie narzekali to u nas i tak starają się coś z tym robić. Garstka puchu paraliżuje brytyjskie lotniska, zamiecie demolują portugalskie miasteczka na północy, a Irlandczycy przestają chodzić do pracy, bo zasypało im drogi. Wy toczycie z zimą walkę, ja liczę, że ona pokaże mi swe najgroźniejsze oblicze kiedy tylko wyląduję na Okęciu i upewnię sie, że wszystkie wina, które przywiozłem doleciały całe.

Czytaj więcej

2 grudnia 2010

Na południe (II)

Zebraliśmy nasze manatki, upchaliśmy je niedbale w bagażniku i ruszyliśmy dalej. W tamtej części Portugalii znaleźć ładną plażę jest nawet łatwiej niż na ulicach Lizbony kupić kokę od opalonych panów zza morza. Musieliśmy się więc pilnować, by na którejś z nich nie stracić zbyt wiele czasu. Mimo że listopad hulał już po naszych kalendarzach, to wciąż słońce zachęcało do spędzenia kilku chwil wśród szumu oceanicznych fal. Opalanie się o tej porze roku jest równie niespotykane jak  dzień bez przenikliwej uwagi Jarka K. (zauważyliście, że Józef K. z Kartoteki miał te same inicjały?! albo że benzyna w Portugalii podrożała?!) na temat otaczającej was rzeczywistości. Mój rap i moja rzeczywistość wyniosły się tam, gdzie Diabeł powie dobranoc dopiero po kąpieli w oceanie i wypiciu butelki dobrego taniego wina. Wcale nie potrzebuję śpiewu syren ani polskich tap madl w bikini żeby w podróży czuć się spełnionym, wystarczą te widoki i smak każdej chwili spędzonej w nowym zapierającym dech w rozprutej piersi miejscu.

Tnąc Algarve wzdłuż wspęliśmy się na najwyższy szczyt w okolicy. Na prawo ocean, na wprost ocean, na lewo teren zajety przez NATO. To jeszcze zbyt mało by krzyczeć popularne tu "Portugalia poza NATO", ale historia o śmiertelnym wypadku spowodowanym przez wysłannika NATO (sprawca oczywiście uniknął konsekwencji), daje już prawo do wykrzykiwania Wolna Portugalia, Niech żyje Republika i Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz.

Trzęsienie ziemi z 1755 przetrąciło także najważniejsze miasteczka na południu, więc niekiedy zamiast szukać klimatycznego centrum rozglądaliśmy się za niedrogim śniadaniem w przyjemnej kawiarni. A wieczorem wypatrywaliśmy plaży, na której dziewczęta mogły spełnić swoje marzenia. I nie chodzi o noc ze mną, a o przespanie się na plaży. W listopadzie. Przygotowały się do tej atrakcji znacznie lepiej niż ja, stąd dobrowolnie zgłosiłem się na ochotnika przy pilnowaniu w świetle księżyca naszego pojazdu. Nocowanie w samochodzie przy plaży ma swoje zalety dopóki chłopaki z Guardia Nacional zamiast pukać swoje żony nie pukają w wasze okno, jakbym to ja byl winny ich późnej zmianie. Fuck off, powiedziałem lub pomyślałem i poszedłem spać dalej. Nikt mnie już więcej nie niepokoił, a rano mogłem wraz z dziewczętami skosztować skradzionych wcześniej pomarańczy i z jednym przymkniętym ze zmęczenia okiem poprowadzić naszą wycieczkę dalej.

Wreszcie dotarliśmy pod hiszpańską granicę. Koniec terytorium portugalskiego na południu przypomina północno-zachodni kraniec Polski. W sposób naturalny wyznacza go rzeka. Zanim się przez nią przeprawiliśmy zjedliśmy jeszcze smaczną kolację w lokalnej knajpie (niedosmażone fragmenty ryby nie zrobiły mi krzywdy) i przespaliśmy się w hostelu w miasteczku Vila Real de Santo Antonio. Może nie był to Hotel California i nie spały tam dziewczęta w złotej bieliźnie, ale nie żałuję żadnej chwili snów o potędze, które mnie tam spotkały. Następnego dnia odbyłem przyjemną sentymentalną podróż do hiszpańskiego Ayamonte. Minęliśmy jedną rzekę, jedną granicę, jedną strefę czasową i wkroczyliśmy w inną, wbrew opiniom wielu, kulturę. Zjedliśmy andaluzyjskie śniadanie (tostowane pieczywo z pastą pomidorową i oliwą, a do tego kawą cortado, wybrałem kasę z bankomatu mojego banku, obejrzeliśmy gdzie przygotowuje się churros con chocolate i machnęliśmy sobie pożegnalne zdjęcie, by powoli wracać do tymczasowych domów w Lizbonie.

Na dzień dobry sunąć wzdłuż hiszpańskiej granicy i słuchając andaluzyjskiego radia (Portugalczycy jeśli chodzi o stacje radiowe są sto lat nawet za Marokańczykami z Madrytu) zahaczyliśmy o niesamowicie położoną Mertolę. Portugalia zamiast szczycić się takimi miasteczkami, chwali się kolejnym hat-trickiem Cristiano Ronaldo. A żadna bramka chłopaka z Madery nie odda tego co można zobaczyc ze szczytów warownej twierdzy w tej małej mieścinie nieopodal granicy z Hiszpanią. Dlaczego wschodni sąsiedzi potrafią rozreklamować na cały świat wioski, w których kichnął Don Kichote, a Portugalczycy nie umieją walnąć pięścią w stół i powiedzieć: nasze historyczne miejsca są lepsze niż niejedna blond-Czeszka! Pewnie z tego samego powodu Polacy nie przekażą światu, że Bieszczady to miejsce must see na liście szanującego się podróżnika, a Rumuni że Fogarasz wysyła niejedne pełne turystów pasma górskie w Europie na wizytę do specjalisty od wizerunku. Tego dnia, poza Mertolą, postanowiliśmy dotrzeć także do dziko położonego i tajemniczo brzmiącego Pulo do Lobo. Zjechaliśmy z głównej drogi i podążaliśmy w kierunku czarnych chmur, które spowiły całą okolicę. Im dalej, tym większe mieliśmy wątpliwości czy nie pożre nas ta ciemna otchłań. Gdybym miał napisać scenariusz horroru to taki początek byłby wymarzony dla potencjalnego przeboju kinowego. Tym bardziej, że na końcu naszej drogi natknęliśmy się na bramę i informację o możliwości wjazdu na teren tego rezerwatu pod warunkiem zamknięcia za sobą przejazdu. Ani dzikie zwierzęta, ani hordy żywych trupów lub duchy minionych pokoleń nie niepokoiły jednak naszych popsutych erasmusem istnień. Zamiast tego na miejscu odnaleźliśmy dziewiczy zakątek z urokliwie położonym wodospadem i rwącą rzeczką przedzielającą dwa pasma ciągnących się dalej wzgórz. Wcale nie chcieliśmy  ruszać stamtąd dalej. Ale stęsknione naszą nieobecnością lizbońskie pokoje czekały. Na koniec podróży obejrzeliśmy (głównie dzięki długim światłom w wypożyczonym Seacie z silnikiem turbo, co podkreślał oddający nam kluczyki pracownik) jeszcze tajemne kamienne kręgi koło Evory. Tam właśnie ówcześni magicy wpadli na pomysł stworzenia Frankensteina, zbudowania wieży Babel i upublicznienia studentom Facebooka. Dalej już tylko bramki z opłatami za wjazd na most w kierunku Lizbony spowolniły nasz powrót do portugalskiego miasta grzechu. Jakby taka podróż nie mogła trwać wiecznie.

Ale grunt, że co by nie mówili o temperamencie portugalskich kierowców, to dopóki warszawiak jest za kółkiem to nas nie dogoniat
Czytaj więcej