11 maja 2011

Wróćmy jeszcze na chwilę do wspomnień z Maroko. Szwędanie się po Marrakechu oddaliśmy na chwilę miejscowej inteligencji (to ci co mają skutery, reszta po prostu gdzieś leży lub wyłudza pieniądze), a sami udaliśmy się w dwudniową podróż na pustynię. Wprawdzie okazało się, że to nie całkiem taka pustynia co ją przemierzali Staś i Nel, ale ostatecznie spanie w namiotach Berberów przyniosło nam równie radości jak nocowanie w baobabie (jeśli mieszam pustynię z puszczą to tylko dlatego, że dawno nie chodziłem do gimnazjum).

Po drodze do miejsca przeznaczenia minęliśmy szczyty gór Atlas, które swoimi łysymi zboczami przypominały klimat Gwiezdnych Wojen, przejechaliśmy najwyżej położoną drogą w tym paśmie, zjedliśmy dziwnie wyglądające bułki z serem, zatrzymywaliśmy się, bo pewien Kanadyjczyk potrzebował wyrzygać swoje śniadanie, na które wybrał coś innego niż dziwnie wyglądająca, choć niegroźna bułka z serem, a także na każdym z widokowych punktów obserwowaliśmy szaleństwo na naszym punkcie, objawiające się długodystansowym biegiem w naszą stronę w celu grzecznego poproszenia o środki na życie. Kilometry po równych wyludnionych drogach uciekały mimo wszystko dość powoli, poczucie zbliżania się do celu utrudniał jednostajny monotonny krajobraz księżycowy, gdzie nawet NASA w kooperacji z Chińczykami nie wysłaliby sondy w poszukiwaniu wody. Tylko od czasu do czasu szarość skał przerywał widok jakiejś osady gdzie kobiety i dzieci prały w rzece (tam nikogo stara piorąca w rzece nie obraża, bo wszyscy to robią), a mężczyźni polowali na szczury i turystów.

Zbliżał się zachód słońca kiedy osiodłano nasze wielbłądy zwane w skrócie łosiami. Mój łoś wabił się Łosoś i na tle innych wyróżniał się stosunkowo bystrym spojrzeniem, bo reszta, cóż, gdybym dziś chciał kogoś obrazić powiedziałbym mu, że ma wyraz twarzy łosia (w domyśle wielbłąda, wyłączając Łososia). Przejażdżka okazała się dla większości bolesnym przeżyciem, jeszcze długo po zejściu na stały, piaszczysto-kamienisty ląd nogi trzęsły się jak galareta, a tyłek prosił o wykwalifikowaną w sztuce masażu Tajkę. W zamian za słońce dostaliśmy niebo rozświetlone gwiazdami, a w naszym hotelu tysiąca gwiazdek podano posiłek. Jedzenie rękami lokalnych przysmaków w berberyjskim namiocie to na pewno wyjątkowy moment wycieczki, ale to co uczyniło go niezapomnianym, to ludzie, których tam poznaliśmy. Nie siedzący w jednym miejscu, nie znudzeni swoim życiem, podróżujący, szukający wrażeń, z historiami do opowiedzenia i z wiedzą, którą chętnie się dzielili. Anglia, Ameryka, Hiszpania i Kanada, tym razem pokazały się z najlepszej strony. Noc kontynuowana przy blasku ogniska, w akompaniamencie berberyjskich bębnów i z momentami czegoś na kształt rytualnego tańca sprawiła, że Maroko naprawdę nam się spodobało i poczuliśmy, że nawet fajnie by tam było kiedyś wrócić.

Dodatkowo, Berberowie, będący naszymi przewodnikami gorąco zachęcali dziewczęta do odwiedzenia ich namiotów, z których gwiazdy widać było ponoć jeszcze lepiej. Marokańczycy proponowali za nie nawet kilka tysięcy wielbłądów, ferrari i pół Marrakechu. Oferta byłaby uczciwa, ale ja niestety chorobliwie draniom nie ufam i miałem obawy czy aby te wielbłądy nie miałyby braków w uzębieniu i tępego wyrazu twarzy. A jak wówczas prezentowałbym się z nimi na zdjęciach na facebooku?! I ot, cały powód, dlaczego dziewczęta wróciły z nami.

Co ciekawe, gdy wracaliśmy oblepieni dwudniowym brudem i śmierdzący starym łosiem, to w Afryce spadł deszcz. Tym samym z trzech rzeczy, których byłem pewien o Maroko (jedzą kuskus, mają króla, nie mają deszczu) jedna teoria padła już trzeciego dnia pobytu. Kiedy padnie król, nie jestem w stanie przewidzieć, ale wtedy będę już mądrzejszy o nowe fakty, jak dziś jestem mądrzejszy o to, że miejsce przy głównym placu Marrakechu, które mijaliśmy codziennie niekoniecznie było bezpieczne, gdyż to tam wysadził się niedawno człowiek o bombowym usposobieniu zabijając kilkanaście osób, głównie turystów. Co wiem po wycieczce to to, że Marokańczycy bez odpowiedniej licencji nie mogą gościć i oprowadzać po mieście gości z zagranicy, chyba że obie strony udowodnią policji, że wszystko odbyło się bezpłatnie w ramach przyjaźni obu stron. Wiem też, że jeśli towar jest warty x to cena wyjściowa zazwyczaj wynosi 5x, a w przypadku zdjęcia z kobrą 7x, że po naparze z żeń-szenia będę miał twardego jak baobab (więc może któraś z czytelniczek tego bloga przeżyje wkrótce coś niepowtarzalnego?! Piszący blogi mają swoje gruppies?), bo dostałem trochę w prezencie z okazji kupna siaty przypraw i kilku gram crystal mint, która klepie jak crystal meth. Dowiedziałem się także, że jeśli ktoś ci mówi: trust me, I don’t want your money; to na pewno bez zapłaty się nie obejdzie, jeśli mówi zaś: I just want to help you, I’m not a guide; to cena będzie nawet zawyżona. Podejrzewam, że chęć niesienia pomocy jest na samym końcu listy priorytetów lokalnej społeczności. Ponadto, cena po wykonaniu usługi może wzrosnąć nawet dziesięciokrotnie, a przyjaźń w tym kraju polega na płaceniu przyjacielowi za usługi i rzeczy, których nie potrzebujemy, nie chcemy i które nam się nie podobają. Nie wróżę facebookowi furory w tym kraju, chociaż z drugiej strony, komu jak komu, ale im spodoba się na pewno opcja „zaczepki”.

Lotnisko w Marrakechu jest nieczynne nocą. Przekonał się o tym wracający do Madrytu Fin, który stracił tym samym ostatnią opcję noclegu w bezpiecznym miejscu. Bez pieniędzy, lekko podłamany zainwestował ostanie dirhamy w autobus do centrum. Była to dobra inwestycja. Wsparcia udzieliły mu napotkane Hiszpanki, które nie dość, że go nakarmiły, zapłaciły za noc w naszym hotelu, to jeszcze dorzuciły kilka euro na kieszonkowe i transport na lotnisko z samego rana następnego dnia.

My zaś pożegnaliśmy się z Maroko pod wieczór, ostatni lot Ryanaira zabrał nas do Porto. Jeszcze tylko pan celnik przegrzebując się przez moje ufajdane sosem larakha ciuchy upewnił się czy przypadkiem nie skusiłem się na przewiezienie torby haszyszu i powitałem cywilizację. Może bez należnych honorów, ale z lekkim westchnieniem ulgi. Uma garra de cerveja, por favor, nareszcie.
Czytaj więcej

9 kwietnia 2011

Każda podróż to pewne wyzwanie. Nawet jak wsiadacie w samochód żeby przemierzyć nieważne czy 200, czy 2000 kilometrów, przez tych kilka godzin lub dni przełączacie się w inny tryb. Musicie podjąć tę walkę (jeśli chodzi o polskie drogi to nawet w dosłownym znaczeniu), dotrzeć na miejsce, odnaleźć się w nim i potem spróbować czerpać jak największą satysfakcję z pobytu, bo podróż się skończy, wrócicie do domów i zaczniecie zastanawiać się co w was pozostało, co bardziej pragmatyczni zadadzą sobie nawet pytanie czy było warto.

Wyprawa do Maroko to przejście na inny poziom podróżowania, coś innego niż to co robi się zwyczajowo na zorganizowanych wycieczkach czy wyprawach w głąb Starego Kontynentu. Niby nie lądujemy w buszu, niby wielu turystów funkcjonuje bez obaw w tym świecie, a do tego bliska nam cywilizacja czeka na nas godzinę lotu na północ. A jednak, lądujesz w Marrakechu, opuszczasz lotnisko i „welcome to the jungle”. Guns’n’Roses nagrali swój przebój po pierwszej wizycie w Maroko, słowo niedoszłego harcerza.

A w dżungli wszystko ma swoje miejsce, tak jak i w Maroko. Nazw ulic ani żadnych informacji dla turystów nie uświadczysz, bo inaczej nie zarobiliby miejscowi „wskazywacze”, którzy nawet jak nie masz z czymś problemu, z pewnością problem znajdą i ci w jego rozwiązaniu pomogą (coś jak w socjalizmie). Serwetek i mydeł w knajpach nie ma, ale są dzieci sprzedające (czy też wciskające za opłatą) chusteczki, nie ma stałych cen większości towarów, ale są niemieccy turyści, którzy nie wyczuwają, że są robieni w bambuko i przepłacają za swoje zakupy wielokrotnie. A miejscowi mogą nadal kupować po cenach uwzględniających ich generalną biedę. A dla tych, którzy nie czują żyłki do podejmowania ryzyka (czyli stawiania samotnie kroków po Marrakechu) są oficjalni (legalni) i nieoficjalni (nielegalni, tańszy i wyraźnie zdesperowani, bo za to co robią mogą pójść siedzieć) przewodnicy. My włączyliśmy radary, postanowiliśmy działać samodzielnie i uczyć się funkcjonowania tego szaleństwa. I nie zamykaliśmy się na innych podróżników, którzy ostatecznie okazali się znakomitym dodatkiem do zwiedzania, Stanowili frytki dla hamburgera, sól dla jajka i piwo dla grilla.


Na Erasmusie każdy ma jakąś historię do opowiedzenia, nie wszystkie są optymistyczne. Temu zdechł kot, tamtej urwało nogę, jeszcze inny uciekł przed ojcem-psychopatą. Ja na przykład nie pamiętam swoich najbardziej traumatycznych momentów w życiu (choć o niektórych opowiadali mi znajomi dzień po), z narodzinami, jako tym najtrudniejszym, włącznie. Ale i tak Marokańczykom żaden z nas by nie zaimponował. Nikt nie musiał z rana zapierdalać do studni po wodę, ani ciągnąć turystów za rękę i zastępować im drogi, żeby zdobyć środki na przetrwanie, a dziewczęta nie musiały oddawać się za wielbłądy. O konieczności wyrzekania się wiary, żeby się napić piwa, nie wspominając. Sposoby, których używają by przeżyć, Europejczyka (a co tam, wznieśmy się wyżej- białego człowieka, rasę panów!) odrzucają (oszukiwanie, naruszanie przestrzeni prywatnej) lub wprawiają w zakłopotanie (wysyłanie do boju wzbudzających politowanie i bezczelnych zarazem dzieci).

Jednocześnie procesy globalizacyjne rozwijają się tam nieubłaganie. Berber na pustyni wygrywa na swoich tradycyjnych bębenkach rytm Waka-Waka i wdzięcznie podśpiewuje tekst piosenki Shakiry. Na znudzonych nakazami islamu i mających odpowiedni zapas gotówki czeka w Marrakechu Pacha, skromniejsza siostra tych samych klubów, który nęci sławą i odstrasza cenami na Ibizie, w Madrycie, Londynie i kilku innych miejscach w wielkim świecie. A tam, kobiety bez chust, alkohol bez ograniczeń (dwadzieścia razy droższy niż świeżo wyciskany sok na głównym placu miasta) i muzyka wprost z najnowszych list przebojów. I to wszystko w kraju, gdzie 80% ludności ma problemy ze związaniem końca z końcem i gdzie o wizy wyjazdowe bardzo trudno, więc to co można zrobić to wskoczyć na zderzak wyjeżdżającej z miasta ciężarówki i krążyć po kraju (byle długo, bo średnio szuka się tam pracy przez 3 lata) lub wskoczyć na tratwę i prosić Allacha o pomyślne wiatry i ratunek z rąk hiszpańskiej straży przybrzeżnej. A chyba tylko dla bardzo zdesperowanego Marokańczyka walcząca z kryzysem za pomocą kreatywnej księgowości Hiszpania może być ziemią obiecaną.

Dlatego gdybym niedbale przechadzał się po głównym placu Marrakechu uznawanego za najbardziej osobliwy main square na świecie (serio? To pomimo panującego tam klimatu myślę, że świat mógłby udać się jeszcze trochę lepiej), kilkanaście razy zostałbym zaczepiony przez wspomniane sprzedające ciastka i chusteczki dzieci lub sprzedawców plastikowych węży, najlepiej w pakiecie z haszyszem i koką. Gdybym niedbale przystanął koło zaklinacza prawdziwych węży byłbym przymuszany do zapłacenia za fakt posiadania oczu, podobnie gdybym przystanął gdziekolwiek indziej patrząc się w niebo, wtedy na ramię może wskoczyć mi zachęcona przez Araba małpa lub demoniczna kobieta zaczęłaby wyciskać na moją rękę gówno w płynie zwane henną i za to wszystko też oczekiwaliby ode mnie należnej zapłaty. Tam nie ma tak, że nie zamawiałem tej usługi. Dostarczyli to płać. Ale że my Polacy, to niedbałe przechadzki nie wchodziły w grę już po pierwszym wieczorze. Jesteś w dżungli, na wojnie, wyjmij kominiarę (kapelusz + okulary przeciwsłoneczne, wtedy nie wiedzą kiedy na nich patrzysz, a kiedy olewasz), chwyć maczetę (aparat) i ruszaj pewnym krokiem przed siebie. Na zachętę masz ten śmiesznie tani sok ze świeżych owoców i świadomość, że po kilku dniach oswajania się z tą mentalnością odrzucisz broń w kąt, polubisz kilku sprzedawców (bo obaj czujecie żeście wykiwali drugą stronę i zrobiliście dobry biznes), a marsz po sukach (targowisku) nie przyprawi cię o dreszcze. Po kolejnych kilku dobach pewnie zdejmiesz kominiarę i wprawdzie na robotę nie pójdziesz, bo nie ma gdzie, ale chociaż uwierzysz, że żaden z miliona przeciskających się wąskimi uliczkami w tłumie ludzi kierowców skuterów (niechętnie używających hamulcy) jakimś cudem cię nie rozjedzie. Co najwyżej udusi stężeniem spalin. Tam na ograniczenie ich emisji mają konkretnie wyjebane.

Cdn.
Czytaj więcej

27 lutego 2011

Żegnaj nie mówię

Większość pożegnań za nami. To wyjątkowy moment, wyjątkowo chujowy będąc precyzyjny. W wielu momentach życia zapominam o wartościach, które powinny być moją myślą przewodnią. Umierają te wartości powoli i w męczarniach gdy idę na imprezę, wiją się w konwulsjach także w zwykłe dni, niespodziewanie dopada je kryzys w supermarkecie, na ulicy, a czasem nawet w łazience własnego mieszkania, błagają o kilka chwil rozsądku więcej i trafia je szlag równie nagle co wasze postanowienia noworoczne. Ale w chwili pożegnania ludzi, którzy stali się częścią mojego życia wracają wielkie idee, wokół których chciałbym zorganizować moje życie. Przez dłuższy czas pisaliśmy wspólnie naszą historię, nawet jeśli kilka miesięcy temu byli oni tylko bezimienną masą stojąca z zaniepokojonymi minami przed drzwiami biura do spraw wymiany studentów. A teraz po wszystkich przeżytych razem nie zawsze przezwoitych momentach nadchodzi moment, gdy nasze życie powinno mieć podkład muzyczny, bo mówimy sobie "do zobaczenia". I ktoś powinien wetknąć mi w rękę butlę whisky żebym mógł z niej pociągnąc i splunąć na chodnik wyrzucając światu, że nie do końca gra tak jak mu każę. Ale "żegnaj" i tak sobie nie powiemy, to by było zbyt osobiste, zbyt niewiarygodne. Żadne z nas w to nie wierzy, więc mówimy tylko "do zobaczenia". A spróbujcie kurwa nie.

Wczoraj był 26 lutego. Spędziłem go na plaży, ciesząc się słońcem i czując współczucie do moich polskich przyjaciół, marznących w drodze od klatki do samochodu. I jednocześnie ten dzień nie przyniósł wielkich zmian w moim życiu. 26 lutego 2011 nie zaskoczył mnie niczym, z nikim nie musiałem się żegnać, nie przeżyłem ani wielkiego uniesienia, ani wielkiego rozczarowania. Dzień przeszedł między palcami, to zaskakujące, ale to chyba lepiej.
Czytaj więcej

21 stycznia 2011

Ja też powinienem mieć prawo głosu

Portugalczycy w najbliższy weekend postarają się wybrać prezydenta na nadchodzące lata. Chodzą słuchy, że posadę zachowa dotychczasowa głowa państwa, co ma dać nadzieję na uniknięcie "pomocy" finansowej ze strony Unii Europejskiej. Zadłużeni po uszy, ale honoru i chęci uratowania niezależności kraju odmówić im nie można.

Nie znam dokładniejszych programów kandydatów, ale gdyby któryś obiecał cieplejszy luty i Ryanaira w Lizbonie to mógłby liczyć na moje poparcie. Nie rozumiem zresztą czemu nie mam tu jeszcze prawa głosu, skoro tak upodobniłem się już do tubylców. Podobnie jak oni spędzam piątkowe noce na Bairro Alto, ignoruję czerwone światła dla pieszych niezależnie od pory dnia, a jak zapomnę paska to spodnie zjeżdżają mi do połowy tyłka. No i odczuwam saudade, czyli nostalgię za nie wiadomo czym (miejscowi na przykład ponoć nadal przeżywają jedną z nieudanych wypraw kolonialnych sprzed 500 lat). Jestem równie portugalski jak sieć sklepów Biedronka!

A skoro wspomniałem o piątkowych nocach, to czas się zbierać.
Czytaj więcej

10 stycznia 2011

Bo nadszedł styczeń

Styczeń nowego roku. A może Nowego Roku? Jeśli 2010 okaże się wielki to nie zawaham się użyć także wielkich liter dla wyróżnienia go, a póki co niech pozostanie ułudą czegoś nowego. Jeśli poczyniliście jakieś postanowienia noworoczne to powodzenia, ten blog nie jest miejscem życia złudzeniami. Nie schudniecie, nie rzucicie palenia, ani nie znajdziecie lepszej pracy. O ile łatwiej byłoby tkwić w przekonaniu, że jednak się uda!

Powrót do domu okazał się pasmem przyjemności i pozytywnych wrażeń. Aż wstyd przyznać, ale powrót do Lizbony nie należał do najprostszych. I to pomimo tego, że jedyne co nie jest w Polsce szare to ludzie. To wy jesteście solą ziemi, tamtej ziemi. Reszta jest wielką kłodą rzuconą pod wasze nogi. Brak słońca, noc o trzeciej popołudniu i temperatury, które nie są naturalnie przyjaznym środowiskiem dla żadnego człowieka, bo o władzy postępującej wbrew obietnicom i naszym oczekiwaniom nie ma nawet sensu wspominać. Za sukces uznajmy fakt, że podczas krótkiego pobytu w mojej wciąż ukochanej Warszawie nie dostałem żadnego mandatu, upomnienia, ani kary publicznej chłosty za picie piwa na trzepaku i notoryczne ignorowanie ograniczeń prędkości na świeżo wyfrezowanych ulicach. Nawet dla policji było za zimno.

Lizbonę powitałem po odpowiedniej dawce spożytego alkoholu, żeby z radością znieść gnębiące nas przez większość lotu turbulencje. Potem jakby po zastrzyku energii ruszyłem aby przywitać się z tymi wszystkimi pokręconymi ludźmi i usłyszeć ich sylwestrowe historie i nagle poczułem, że to nadal jest ziemia obiecana, a wszyscy ci, którzą wrócą do kraju po pierwszym semestrze nie wiedzą co czynią. Kolejna warta zapamiętania, choć nie do końca zapamiętana, noc na Bairro Alto przypomniała, że to miejsce solidnie zapracowało na swoją sławę.

A potem mecz Sportingu (piękny stadion), oglądanie serialu Rzym (najbardziej pojebany serial jaki widziałem, a przecież Californication znam jak Hank Karen) i przygotowania do zaliczeń, które muszę zdobyć w tym tygodniu. Dlatego też pijąc wino piszę do was zamiast pisać kolejne prace, bo jak wiadomo lepiej wysprzątać pokój niż zabrać się za naukę. A książki Llosy, Bukowskiego, Millera i Remarque krzyczą do mnie z półki. Wrócę do was chłopaki, obiecuję.
Czytaj więcej