21 stycznia 2011

Ja też powinienem mieć prawo głosu

Portugalczycy w najbliższy weekend postarają się wybrać prezydenta na nadchodzące lata. Chodzą słuchy, że posadę zachowa dotychczasowa głowa państwa, co ma dać nadzieję na uniknięcie "pomocy" finansowej ze strony Unii Europejskiej. Zadłużeni po uszy, ale honoru i chęci uratowania niezależności kraju odmówić im nie można.

Nie znam dokładniejszych programów kandydatów, ale gdyby któryś obiecał cieplejszy luty i Ryanaira w Lizbonie to mógłby liczyć na moje poparcie. Nie rozumiem zresztą czemu nie mam tu jeszcze prawa głosu, skoro tak upodobniłem się już do tubylców. Podobnie jak oni spędzam piątkowe noce na Bairro Alto, ignoruję czerwone światła dla pieszych niezależnie od pory dnia, a jak zapomnę paska to spodnie zjeżdżają mi do połowy tyłka. No i odczuwam saudade, czyli nostalgię za nie wiadomo czym (miejscowi na przykład ponoć nadal przeżywają jedną z nieudanych wypraw kolonialnych sprzed 500 lat). Jestem równie portugalski jak sieć sklepów Biedronka!

A skoro wspomniałem o piątkowych nocach, to czas się zbierać.
Czytaj więcej

10 stycznia 2011

Bo nadszedł styczeń

Styczeń nowego roku. A może Nowego Roku? Jeśli 2010 okaże się wielki to nie zawaham się użyć także wielkich liter dla wyróżnienia go, a póki co niech pozostanie ułudą czegoś nowego. Jeśli poczyniliście jakieś postanowienia noworoczne to powodzenia, ten blog nie jest miejscem życia złudzeniami. Nie schudniecie, nie rzucicie palenia, ani nie znajdziecie lepszej pracy. O ile łatwiej byłoby tkwić w przekonaniu, że jednak się uda!

Powrót do domu okazał się pasmem przyjemności i pozytywnych wrażeń. Aż wstyd przyznać, ale powrót do Lizbony nie należał do najprostszych. I to pomimo tego, że jedyne co nie jest w Polsce szare to ludzie. To wy jesteście solą ziemi, tamtej ziemi. Reszta jest wielką kłodą rzuconą pod wasze nogi. Brak słońca, noc o trzeciej popołudniu i temperatury, które nie są naturalnie przyjaznym środowiskiem dla żadnego człowieka, bo o władzy postępującej wbrew obietnicom i naszym oczekiwaniom nie ma nawet sensu wspominać. Za sukces uznajmy fakt, że podczas krótkiego pobytu w mojej wciąż ukochanej Warszawie nie dostałem żadnego mandatu, upomnienia, ani kary publicznej chłosty za picie piwa na trzepaku i notoryczne ignorowanie ograniczeń prędkości na świeżo wyfrezowanych ulicach. Nawet dla policji było za zimno.

Lizbonę powitałem po odpowiedniej dawce spożytego alkoholu, żeby z radością znieść gnębiące nas przez większość lotu turbulencje. Potem jakby po zastrzyku energii ruszyłem aby przywitać się z tymi wszystkimi pokręconymi ludźmi i usłyszeć ich sylwestrowe historie i nagle poczułem, że to nadal jest ziemia obiecana, a wszyscy ci, którzą wrócą do kraju po pierwszym semestrze nie wiedzą co czynią. Kolejna warta zapamiętania, choć nie do końca zapamiętana, noc na Bairro Alto przypomniała, że to miejsce solidnie zapracowało na swoją sławę.

A potem mecz Sportingu (piękny stadion), oglądanie serialu Rzym (najbardziej pojebany serial jaki widziałem, a przecież Californication znam jak Hank Karen) i przygotowania do zaliczeń, które muszę zdobyć w tym tygodniu. Dlatego też pijąc wino piszę do was zamiast pisać kolejne prace, bo jak wiadomo lepiej wysprzątać pokój niż zabrać się za naukę. A książki Llosy, Bukowskiego, Millera i Remarque krzyczą do mnie z półki. Wrócę do was chłopaki, obiecuję.
Czytaj więcej