4 grudnia 2013

USA Trip (IV): Wzdłuż wybrzeża

To nie tak, że camping dał nam się we znaki, albo nie podeszli nam ludzie lasu. Wkręciliśmy się w zabawę nadawania imiennych etykiet jedzeniu i podjadania tego, co zostawili inni, kiedy nikt nie patrzył. Dialog z przyrodą i brak istot ludzkich też nam nie zbrzydł, towarzystwo wiewiórek uznawaliśmy za wystarczające. Nas po prostu ciągnęło na wybrzeże. Celem było miasteczko Avila Beach w środkowej Kalifornii, a prowadziła do niego najsłynniejsza w stanie droga, oznaczona numerem 1 trasa łącząca San Francisco z Los Angeles.
„Jedynka” jest reliktem przeszłości i podobnie jak Route 66 dziś stanowi głównie atrakcję turystyczną. Ruch samochodowy z racjonalnych powodów przeniósł się na wybudowaną odrobinę bardziej w głąb lądu autostradę 101. Zmieniły się również realia gospodarcze i bogate niegdyś portowe miejscowości straciły na znaczeniu. Spotkanie z trasą nad oceanem zbiegło się z wizytą w jednym z takich miasteczek, z Monterrey. Ku naszemu rozczarowaniu, zapach desperacji unosił się tam mocniej niż zapach wypalanych zniczy na Powązkach 1 listopada. Molo, które powinno tętnić życiem, było tylko nieudaną podróbką Pier 39 z San Francisco. Restauracyjni naganiacze wyciągali do nas ręce jak korpoludki po bony sodexo przed Świętami, zaś sklepy z pamiątkami usiłowały opchnąć wyblakłe T-shirty pamiętające pewnie początki kariery aktorskiej Arnolda Schwarzeneggera. Uciekliśmy szukać szczęścia dalej i znaleźliśmy je w kolejnej miejscowości, kojarzonej z innym aktorem, czyli do Carmel-by-the-see, gdzie niegdyś funkcję burmistrza pełnił Clint Eastwood. Dziś szeryf Ameryki prowadzi tam swoje biznesy. W Carmel poczuliśmy już zapach elegancji. Schodząca do Pacyfiku upstrzona drogimi butikami snobistyczna promenada prowadziła na plażę, piaszczystą i bielutką jak znad Bałtyku. Daliśmy się nacieszyć stopom rozgrzanym słońcem miękkim podłożem, zjedliśmy bodaj najsmaczniejszy obiad w całych Stanach i z pewnym ociąganiem wróciliśmy na wijącą się na południe drogę.

Kilometry zlatywały powoli, krajobrazy zmuszały nas do postojów przy większości punktów widokowych, a migawka aparatu nie zaznawała wytchnienia. Wiatr wietrzył umysł i po głowie hulała wolność. Taka prawdziwa legendarna amerykańska wolność, rodem z XVIII wieku, a nie żadna współczesna podróbka. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że coś w życiu muszę albo, że powinienem… Wolne żarty, nic nie muszę. Stoję w Kalifornii na wzgórzu koło „Jedynki”, widzę ocean rozbijający się o skały, smaga mnie wicher, który chwilę wcześniej naderwał nam drzwi w samochodzie, a czas nie istnieje, jest tylko tu i teraz. Chmur na niebie nie uświadczysz, intensywności kolorów nie tłumią nawet przyciemnione szkła, jasność razi po oczach i tylko dzięki silnej bryzie nie spływa kroplą potu po czole. Nawet gdyby zatrzymała się koło nas winda do nieba, to nie wsiedlibyśmy do niej, bo właśnie przeżywaliśmy własny raj na ziemi. Winda i tak nie przyjechała, zamiast do niej wskoczyliśmy do Focusa z niedomykającymi się od kilku chwil drzwiami i opuściliśmy pagórek. Hurricane Hill, jak głosiła tabliczka, i to jakby wiele wyjaśniało. Kilkanaście dni później oddając samochód będę robił minę mówiącą „no drzwi jak drzwi, opadają lekko, było nie przerzucać produkcji do Chin”. I ta mina przejdzie, obejdzie się bez dodatkowych finansowych konsekwencji.

Dotarliśmy do Avila Beach i tam dla odmiany pachniało ostrygą. Dwie kolejne noce spędziliśmy w luksusowym apartamencie nad samym Oceanem. Nie odreagowywaliśmy campingu, zwyczajnie środkowe wybrzeże Kalifornii nigdy nie rozgrzewa się do czerwoności, więc trudno tam uświadczyć typowy sezon, a nawet jeśli takowy istnieje, to nie wypada on we wrześniu. I w efekcie 70 metrów podłogi 100 metrów od oceanu nie kosztuje tam więcej niż namiot w Yosemite.

Słońce zatonęło w wielkiej wodzie zostawiając jedyne światło w okolicy samochodom rozjeżdżającym plażę. Było to jedno z niewielu już miejsc w Stanach, gdzie wciąż można zjechać terenówką nad sam ocean i pomknąć po piasku jak starzy kowboje wierzchowcami. Patrzyliśmy na to znad piknikowego koca z lekkim powątpiewaniem, ale w porę uciekliśmy myślami od próby oceniania innej kultury miarą własnych przyzwyczajeń. Niech Amerykanie kultywują swoje tradycje, niech nie narzucają ich nam i niech bronią się twardo przed poprawnością z Europy. I niech żyją potężne silniki niezgrabnie wielkich fur, tak im dopomóż legislaturo.

Kolejnym odkryciem ze środkowej Kalifornii były wielkie apteki z drive through. W Polsce mamy aptekę na każdym rogu, do tego co najmniej tyle samo monopolowych, gdzie również kupimy lek na wszystko. Amerykanie może nie mają tak blisko po dobrodziejstwa medycyny, ale przynajmniej mogą po nie podjechać nie wysiadając z samochodu. Poproszę aspirynę i frytki. Tak, w zestawie z zabawką. To był chyba moment, w którym naprawdę złapaliśmy bakcyla tej podróży, przemieszczania się niemal każdego dnia, niedbałego rozpakowywania i wrzucania z powrotem wszystkiego do bagażnika i dojadania w drodze lodów Ben&Jerry odłożonych dzień wcześniej „na później” do zamrażalki. Chcieliśmy wiedzieć co będzie dalej, bo przed nami malowało się Los Angeles z Venice i Hollywood, a później Kanion i Vegas, a jak wiemy z filmów i seriali, tam dopiero dzieje się magia.

Czytaj więcej:
USA Trip - część III
USA Trip - część II
USA Trip - część I
USA Trip - przygotowania
Czytaj więcej

2 listopada 2013

Miałem już dawno gotowy kolejny wpis o Stanach, ale jakaś siła wyższa mi go wycięła. Obraziłem się na miesiąc i kto wie czy nie trwałoby to dłużej, ale spacer po cmentarzach przypomniał mi, że znicz zgaśnie, wieniec ukradną, a co napisane i opublikowane w internetach przetrwa nawet globalne ocieplenie. No przynajmniej do pewnego momentu.

Znacie te historie o ludziach ślepo ufającym GPSom i wjeżdżającym do rzeki sądząc, że skoro nawigacja tak ich naprowadziła, to nie wypada z tym dyskutować? Co za kretyni, mnie by to nigdy nie spotkało! A jednak. W drodze na camping w okolicach parku Yosemite automapa znalazła nam zajebisty skrót. Łyknęliśmy to bez dyskusji i niepostrzeżenie trafiliśmy na zbocze góry z pewnością niezaprojektowane z myślą o nisko zawieszonych miejskich autach. Ostateczny moment zwątpienia nie nastąpił, gdy przed światłami samochodu uciekł szop pracz albo inny ogoniasty zwierzak, ani gdy zaczęliśmy zarywać podwoziem o niepokojąco głęboko wyrzeźbione podłoże, ale gdy napotkaliśmy na wrak czołgu ukryty w zaroślach. Nie wiem czy Amerykanie mieli taki sprzęt już w czasie wojny secesyjnej, czy to naziści dotarli tak daleko, wiem tylko, że to była droga w sam raz właśnie na czołg, a nie na naszego Fokusa. To, że dojechaliśmy bez szkód do celu, zawdzięczamy jedynie ślepej wierze w pisany nam sukces.

Po takich przygodach najchętniej spędzilibyśmy noc w hotelu Ritz. W okolicach Yosemite nie można jednak liczyć na luksusy. Trafiliśmy na rozlany po wzgórzu camping, a naszym domem miał być półcienny namiot na końcu alejki na jednej z półek na udostępnionym dla turystów terenie. Zamiast pięciu gwiazdek na hotelu mieliśmy milion gwiazd nad głową, porównywalne do tego są jedynie letnie mazurskie noce. Jednak szelesty w zaroślach i kompletna dzicz, która rozpoczynała się tuż za naszą miejscówką, nie ułatwiały ukojenia rozkołatanych nerwów. Było to jedno z tych miejsc, w których gdy rano nie zastałem Ani w namiocie pierwsze, co przychodziło do głowy, to że została wywleczona przez niedźwiedzia, nie zaś, że poszła do toalety. Z tymi niedźwiedziami to zresztą nie są żarty. W polskich górach ktoś kiedyś słyszał, że jakiś znajomy zna kogoś, kto napotkał na ślady brunatnego zwierzaka. W Yosemite prowadzony jest codzienny monitoring zdarzeń z niedźwiedziami i z raportów udostępnianych na stronie wynika, że do takich spotkań dochodzi kilkanaście razy w tygodniu. Jedzenie przechowuje się w specjalnych pojemnikach, by nie kusić dużego zwierza do zdemolowania namiotu lub samochodu. Internet jest pełen zdjęć niedźwiedzi wdrapujących się do smakowicie pachnących aut. Na wszelki wypadek Focusa zaparkowałem obok SUVa, wierząc że miś racjonalnie wybrałby furę, w której mógłby się wygodniej rozsiąść.

Parkowe szlaki są dość puste. Amerykanie niezbyt kwapią się do męczących wędrówek, najwyraźniej wystarczają im widoki z okolic parkingów. My chcieliśmy być wszędzie, ale pożar trawiący Yosemite od północy zmusił władze do zamknięcia części dróg od kalifornijskiej strony, dlatego nie dotarliśmy do urokliwego Mono Lake, mieliśmy za to więcej czasu na wędrówki do największych amerykańskich wodospadów i na spacer wśród niemieszczących się w obiektywie sekwoi. Drzewa miałyby do opowiedzenia niezwykłe historie. Ludzi napotkały stosunkowo niedawno i na pewno chciałyby podzielić się swoimi przemyśleniami na ten temat. Bóg nie dał im zdolności mówienia, mogły tylko zaczepnie się do nas uśmiechać i dawać do zrozumienia, że ich mądrość przewyższa rasę ludzką. Yosemite w naturalny sposób regularnie stawało w ogniu. Spalana roślinność dawała odżywkę dla sekwoi, które są w zasadzie ognioodporne. Człowiek, który pojawił się na tych terenach, nadał sobie prawo do zarządzania przyrodą i z pożarami postanowił walczyć. Nie potrzeba było wiele czasu, by niższy drzewostan zaczął pasożytować na wysokich pod nieboskłon dotychczasowych władcach lasu, doprowadzając do ich obumierania. Człowiek w porę się opanował i zaprzestał swoich praktyk, dzięki czemu nie doszło do katastrofy. Sekwoje przetrwały i pozostało jedynie pytanie, kiedy ludzie zrozumieją, że przyroda jest od nich mądrzejsza. Chyba jeszcze długo będzie trwała próba sił, z której nikt nie może wyjść zwycięsko. My byliśmy pod wrażeniem potęgi natury w Yosemite. Ciekawe czy drzewa nas zapamiętały i opowiedzą kiedyś komuś historię odwiedzin pary z Polski.

Czytaj więcej:
USA Trip - część II
USA Trip - część I
USA Trip - przygotowania
Czytaj więcej

24 września 2013

USA Trip (II): Ku Dolinie Krzemowej

Planując wyjazd do Stanów marzyło się nam przemierzanie malowniczych dróg Mustangiem, oczywiście w wersji cabrio. Wiatr we włosach, ryk silnika, oceaniczna bryza na kalifornijskiej „1” i piski chcących się dosiąść dziewcząt (tak, Anię też to jara). Nie bylibyśmy wyjątkowi, Kalifornia kocha Mustangi, kocha też Camaro i Corvetty. Za kierownicą innych samochodów zasiadają jedynie turyści. Tak jak to bywa z wielkimi planami (całe życie będę pił wino w parku; nigdy nie pójdę pracować w korporacji) i tym razem musieliśmy zachować resztki rozsądku i wypożyczyliśmy auto klasy intermediate. Nie wiedzieliśmy dokładnie co się pod tym kryje i jaką furą przyjdzie nam przemierzać tysiące kilometrów, ale wiedzieliśmy jedno – musimy gdzieś pomieścić nasze walizy, z dala od wzroku lokalnego cwaniaka z gnatem.

Pani w wypożyczalni z uśmiechem zaproponowała nam najlepszy i oczywiście jedyny samochód jaki mają. Poszliśmy na parking i mimo, że zaoferowana Kia wyglądała zachęcająco, to do jej bagażnika zmieściłaby się najwyżej kosmetyczka, a trzy walizki prawdopodobnie musielibyśmy trzymać na kolanach. Wiedziałem, że wypożyczalnie starają się wymigać od zobowiązań w rezerwacjach, więc przygotowałem płomienną mowę mającą przekonać, że należy nam się samochód, za który zapłaciliśmy. Cofnęliśmy się do biura i od progu wypaliłem: że Bolszewicy, że Hitler, że Jaruzelski, a teraz dodatkowo wy jankescy krwiopijcy! Odmieniłem madafakin przez wszystkie nie istniejące przypadki w języku angielskim, tupnąłem nogą i zgasiłem papierosa na dłoni kobiety z obsługi aż uległa naszym żądaniom. Dobra, może trochę koloryzuję, tak naprawdę chciałem wziąć to, co nam zaproponowali. I gdyby nie sygnał do walki dany przez Anię, pewnie pracownica firmy Dollar nie znalazłaby nam Forda Focusa, gdzie do bagażnika wszedł cały nasz dobytek, a wciąż zostawało miejsce na rodzinę meksykańskich uchodźców. Bez trudu wydostaliśmy się z miasta. Frisco nie jest metropolią, a przemieszczanie się w Stanach ułatwiają arterie przestronne jak dupy afroamerykańskich mamusiek.
Na początek drogi obraliśmy za cel centrum sterowania wszechświatem. Nie zmierzaliśmy do Białego Domu, a do Doliny Krzemowej, gdzie ulokowały się Google i Facebook. Siedziba Google przypomina kampus, na którym przemieszczanie pomiędzy niedużymi budynkami ułatwiają kolorowe rowery ustawione w strategicznych punktach miasteczka. Działająca w trybie incognito ochrona (taki przeglądarkowy żarcik) dość szybko zorientowała się, że nie przyjechaliśmy ulepszać Chrome’a. Może zdradził nas wielki aparat na szyi, a może to, że była sobota. Zostaliśmy poproszeni by nie robić zdjęć na ich terenie. Niby zapewniliśmy, że nie będziemy, ale swoje napstrykaliśmy. Nie bez powodu mówi się, że Polacy są sprytni, że ja pierdolę.
Jeśli chodzi o Facebooka, to zanim zapadła decyzja o wyborze ich siedziby, garbaty sługa Zuckerberga przyszedł do niego i wycharczał:
– Panie, sphowadźmy na ludzhość khoniec świata, khhh
– Doskonały plan, wierny garbaty sługo – odpowiedział Mark - zaczniemy od tego, że zaanektujemy koniec świata, by potem obdzielić nim wszystkie narody.
I tak zapadła decyzja o ulokowaniu się na kresach Palo Alto, w miejscu bez klimatu i z widokiem na kompletnie nic. Nie dziwne, że wynikiem patrzenia w pustkę był timeline. Tyle że to bez znaczenia, najważniejsze, że wrzuciliśmy zdjęcie z Fejsbuka na fejsbuka. Marzyłem o tym już jako przedszkolak.
Kciuk lajka na chwilę się zapomniał i zamachał nam na pożegnanie. W głąb lądu, na wschód, ruszyliśmy spełnieni.
Czytaj więcej

13 września 2013

USA Trip: Frisco

Zapchaliśmy wszystkie kieszenie dolarami, zgarnęliśmy paszporty, zapakowaliśmy walizki tylko do połowy, żeby uzupełnić je zdobyczami z outletów i ruszyliśmy w świat. Amerykę wszyscy znamy jak własną kieszeń, niezależnie od tego, czy ktoś chciałby tu buszować w zbożu, czy włóczyć się po barach na wschodnim, czy na zachodnim wybrzeżu, Salinger, Bukowski i Roth opisali nam ten kraj w szczegółach, Tarantino i Allen dodatkowo go zwizualizowali, a Springsteen udźwiękowił. Pewnie dlatego na początek jedynym zaskoczeniem było to, że za wino w United Airlines przyszło nam zapłacić, ale tym haniebnym zwyczajom, które upowszechniły się w liniach lotniczych zadedykuję oddzielny wpis.
Rezerwując nocleg w San Francisco ani nie oszczędzaliśmy, ani nie szukaliśmy niczego szczególnie fancy, co wpisywałoby się w hipsterski klimat miasta. Wybór padł na doskonale położony i wystarczająco wygodny hotel Holiday Inn, przy okazji zdecydowanie wznoszący się ponad okolicę. Wprawdzie mój Mroczny Pasażer, zwany lękiem przestrzeni, błagał, krzyczał i bił po głowie bym się opamiętał, ale uznałem, że zawsze możemy poprosić o pokój na niższych kondygnacjach. Prawdę mówiąc, nie przypuszczałem by mogło to stanowić problem, bo każdy wie, że walka o najlepsze pokoje (a za takie należy uznawać te z najpiękniejszym widokiem) jest krwawa i nawet zapłacenie wcześniej za konkretną opcję nie oznacza, że wyjdzie się z niej zwycięsko. Prędzej obawiałem się, że gdy recepcjonistka zobaczy młodych ludzi z Polski ubranych w wygodne podróżne stroje, okraszone ziomalską czapeczką, to przydzieli nam pakamerę w piwnicy z widokiem na kotłownię. Moje uprzedzenia zostały zweryfikowane, gdy udająca Amerykankę Azjatka podała nam karty do pokoju i poinformowała, że zamieszkamy na ostatnim 26 piętrze ich przybytku. Z widokiem na wszystko: na miasto, na Golden Gate i przy dobrej pogodzie na Hawaje. Odpowiednio długa drabina spokojnie pozwoliłaby nam zatknąć polską flagę na księżycu. Chwilowy paraliż nie przepuścił przez moje gardło nawet adekwatnego do tej chwili ‘ja pierdolę’, a co dopiero protestu i prób negocjacji. Ania była zachwycona, a ja twardo postanowiłem tego szczęścia nie burzyć. Widokiem nacieszyliśmy się (no ja akurat nie skakałem pod sufit) tylko pierwszego wieczoru, później obraz przykryła mgła i mieliśmy wrażenie, że zamieszkaliśmy w butelce mleka.

San Fran jest domem dla ludzi przedziwnych, można spotkać tu więcej wyjątkowych okazów niż w okolicach ronda Wiatraczna na Grochowie. Bezdomnych widać wszędzie, ale nie są odrażającą grupą społeczną, raczej pozwalają sądzić, że bezdomność w tym mieście to styl życia, a nie suma tragicznych okoliczności, które sprowadziły na rzeszę ludzi ten los. Ulice San Francisco przyjęły bezdomnych gościnnie i nikt nie jest przeganiany pod most. Okolice mostu (tego najsłynniejszego) zarezerwowali dla siebie rowerzyści, pokonujący malowniczą trasę wzdłuż wybrzeża, przez Golden Gate, na drugą stronę zatoki. Nas również agencja wynajmująca rowery zdołała przekonać, że kilkugodzinna wyprawa warta jest odchudzenia portfela o kilkadziesiąt dolarów. Po krótkim szkoleniu - serio, facet wyjaśnił nam do czego służą te niewielkie manetki pod palcami, jednocześnie informując, że najbezpieczniej zawsze jeździć na środkowym ustawieniu; pokazał jak używać hamulców, polecając wciskanie obydwu na raz, a ruszyć w miasto pozwolił dopiero po sprawdzeniu czy w ogóle jesteśmy w stanie na tym piekielnym urządzeniu przejechać kilka metrów po dywanie wypożyczalni. Ostatni test nie był akurat pozbawiony sensu biorąc pod uwagę, że zdecydowaliśmy się wyjechać na strome jak zbocze góry ulice na tandemie. Na początku każdy jechał w swoją stronę, ale po chwili zgraliśmy rytm i podziwialiśmy widoki.

Golden Gate otulała mgła, a złowieszcza syrena oznajmiała, że za rogiem czają się niebezpieczne wody Pacyfiku. Całość przyprawiała o niepokojący dreszcz. Prawdziwe wrota niezwyciężonego miasta. To przykre, że prędzej czy później pokona je jakieś potężne trzęsienie ziemi.
San Francisco ma również swoją twierdzę- Alcatraz- obowiązkowy punkt programu zwiedzania miasta. Wszyscy chcą tam trafić, dlatego też postanowiliśmy go pominąć (i wcale nie chodzi o to, że próbując zrobić rezerwację tydzień przed wyjazdem okazało się, że spóźniliśmy się o jakieś pół roku, bo nasz pobyt wypadł na długi weekend w Stanach). Co ciekawe, odległość w jakiej znajduje się więziennie od lądu wydaje się dystansem zbyt krótkim nawet na  zorganizowanie triatlonu, a co dopiero mówić o twierdzy, z której nie da się uciec. Byłem przekonany, że przepłynąłbym do lądu bez rozgrzewki. Ale nie odległość jest problem, a prądy i temperatura wody. Zamoczyłem w zatoce mały palec u nogi i krew w nim zamarzła. To już nigdy nie będzie ten sam radosny palec, co wcześniej.

San Fran urzeka. Piekielnie strome ulice, wyluzowani mieszkańcy, tajemnicza mgła i te wrota do wodnego świata- może to wszystko, a może nieustające skojarzenia z Lizboną, nie zachęcały do opuszczania miasta. Dalej pchała nas jedynie świadomość, że każde z zaplanowanych do odwiedzenia miejsc miało w sobie coś wyjątkowego. Teraz już wiemy, że każde okazało się wyjątkowym.
Czytaj więcej

29 sierpnia 2013

Jakoś tak wyszło, że zagranicznych wycieczek nie wykupuję w żadnym z biur podróży, które zwijają interes zanim turysta zdąży postawić stopę na obcej, najczęściej tureckiej lub egipskiej, ziemi. Nie czyni mnie to podróżnikiem- nie zapuszczam brody, nie ładuję 20 kilogramów na plecy i nie ruszam opisywać życia plemion, które nigdy nie chciałyby być opisane i i umieszczone w artykule na Wikipedii. Tym bardziej, że nie wiedzą czym jest Wikipedia.

Rok temu przerwę w zbiorze truskawek zapełniliśmy z Anią podróżą do Pekinu. Tym razem nasz wybór padł na region nieco bardziej wyzwolony, na amerykańską Kalifornię. Jak zwykle przygotowania zaczęliśmy od zakupu przewodnika Lonely Planet i jak zwykle nie przeczytaliśmy go, bo jesteśmy zbyt dumni, by pozwolić komuś wpływać na to, co zobaczymy i zwiedzimy w czasie naszych wymarzonych wakacji.

Przyjęliśmy założenie, że ruszymy samochodem w głąb najbogatszego stanu USA i dostosujemy się do wszystkiego, co przyniesie nam ta podróż. Mieliśmy wylądować w San Francisco i dalej iść na żywioł. Czekały nas długie kilometry dróg pokonywanych w celu dotarcia do następnego punktu przeznaczenia. Nie chcieliśmy robić żadnych planów. Prawdopodobnym scenariuszem byłoby trafienie po drodze do miasteczka, gdzie nieletnia barmanka, córka burmistrza, nalewając nam podłą Whisky, przekonałaby nas do spędzenia nocy w tej krainie pozornej sielanki. W nocy pod nasze drzwi podszedłby niedźwiedź, którego przegoniłby jednooki Joe, przypominający wyrazem twarzy psychopatę z amerykańskich horrorów. Kiedyś okazałoby się, że Joe był psychopatą mordującym turystów pod przebraniem grizzly. My byśmy o tym nie wiedzieli i tamtej nocy toczylibyśmy długą dyskusje na temat pełni księżyca, spierając się czy osiągnął już swój punkt kulminacyjny, czy dzielą nas jeszcze od tego kolejne dni.

Obserwowalibyśmy niekończące się pola kukurydzy dziękując Bogu, że mogliśmy poczuć te emocje zarezerwowane dla poszukujących własnego "ja" trampów. Następnego dnia podliczylibyśmy nasze fundusze i okazałoby się, że brakuje pieniędzy na kontynuowanie wyprawy, więc szukalibyśmy pomocy u właściciela największych upraw w okolicy, u wąsatego Harrego. Bazując na naszym doświadczeniu z upraw truskawek zaciągnęlibyśmy się do roboty w polu i łzy wzruszenia napływałby nam wieczorami do oczu, gdy obserwowalibyśmy ten podkreślany przez zachód słońca przekwitający świat koloru żółto-pomarańczowego. Modlilibyśmy się, by czas się zatrzymał. Dopiero po kolejnych dwóch tygodniach zorientowalibyśmy się, że księżyc nadal świeci w pełni nad tą krainą, a ajfony piątki, które ze sobą przywieźliśmy zaginęły bezpowrotnie. Ocknęlibyśmy się, gdy zorientowalibyśmy się, że wypożyczony Chrysler, którym przyjechaliśmy, stracił akumulator i nie nadaje się do dalszej jazdy, a nasz samolot do Polski odleciał trzy miesiące temu. Spakowalibyśmy walizki i w środku nocy wymknęlibyśmy się spotykając w drodze na międzystanową 210 jednookiego Joe przebierającego się za grizzly.

Tak, teraz już wiem dlaczego zdecydowaliśmy się zarezerwować wszystkie noclegi na miejscu długo przed wylotem.
Czytaj więcej

28 sierpnia 2013

Jak uniknąłem kostuchy

Brak samotnych bezsennych nocy jest najskuteczniejszym mordercą pisania. Długie analizy mojej internetowej bezczynności przyniosły mi ten jedyny słuszny wniosek. Przyszło mi się nad tym zastanowić dopiero gdy blogowa kostucha stanęła z kosą w moich drzwiach i grobowym milczeniem przekazała, że albo coś napiszę, albo kabel do sieci potraktuje kosą naostrzoną na potrzeby leciwej sąsiadki spod trójki.
W kraju śliskich kocyków nie zaszły żadne zmiany, które mogłoby spowodować brak tematów dla blogowych wpisów. Poziom frustracji nie opadł, wewnętrzne wojenki nie osłabły, a moje Miasto nadal przyciąga ludzi, którzy odnajdują tu swoją ziemię obiecaną, w zamian czując się w obowiązku wykpiwania idei Powstania’44, mimo że ich bliskich zastało ono na Podkarpaciu, Podlasiu lub w innym regionie napływowym.

Znacznie łatwiej pisać w cierpieniu niż w szczęściu. Przeciętny człowiek cierpi, gdy coś mu się odbiera, a on nie wie jak cofnąć czas, by to zmienić. Artysta cierpi, bo nie wie jak pachnie wiatr lub jak smakuje noc pełna spadających gwiazd. Cierpienie blogera (nie branżowego) poza tym wszystkim, co spotyka zwykłego zjadacza chleba, bierze się dodatkowo z faktu, że nie jest artystą i nie wypada mu mówić o braku weny. Wena pisarska kojarzy mi się z przelewaniem wielkich myśli, najlepiej na klawisze maszyny do pisania, tymczasem większość blogujących, nie tylko w życiu nie posiadało maszyny do pisania, ale też nie zaszczyciło czytelników głębokim przekazem.

Nigdy nie było moją ambicją zmieniać ten schemat, zawsze chodziło o wyrażanie poglądów i komentowanie rzeczywistości. Tę potrzebę doskonale zaspokaja obecność Drugiej Osoby, z którą można spędzić długi wieczór przy winie sączonym na balkonie, w parku lub w pościeli, wtedy pisanie staje się tylko dodatkiem, jak sos na pizzy. I chociaż uwielbiam smak odpowiednio skomponowanej pizzy, to od dziś spróbuję dokładać do niej trochę sosu i mam nadzieję, że uwalimy się tym sosem razem, w nowym otoczeniu, przy akompaniamencie starych, ale nie zgranych dźwięków ironii starszego o kolejny rok autora tego grafomańskiego bloga. Zwłaszcza, że przed nim wyjątkowo zapowiadające się wakacje, które mogą pomóc wrócić do pierwotnej idei tego miejsca, czyli do nierzetelnych relacji z życia na walizkach.
Czytaj więcej