Jakoś tak wyszło,
że zagranicznych wycieczek nie wykupuję w żadnym z biur podróży, które zwijają
interes zanim turysta zdąży postawić stopę na obcej, najczęściej tureckiej lub
egipskiej, ziemi. Nie czyni mnie to podróżnikiem- nie zapuszczam brody, nie
ładuję 20 kilogramów na plecy i nie ruszam opisywać życia plemion, które nigdy
nie chciałyby być opisane i i umieszczone w artykule na Wikipedii. Tym
bardziej, że nie wiedzą czym jest Wikipedia.
Rok temu przerwę
w zbiorze truskawek zapełniliśmy z Anią podróżą do Pekinu. Tym razem nasz wybór
padł na region nieco bardziej wyzwolony, na amerykańską Kalifornię. Jak zwykle przygotowania
zaczęliśmy od zakupu przewodnika Lonely Planet i jak zwykle nie przeczytaliśmy
go, bo jesteśmy zbyt dumni, by pozwolić komuś wpływać na to, co zobaczymy i
zwiedzimy w czasie naszych wymarzonych wakacji.
Przyjęliśmy
założenie, że ruszymy samochodem w głąb najbogatszego stanu USA i dostosujemy
się do wszystkiego, co przyniesie nam ta podróż. Mieliśmy wylądować w San
Francisco i dalej iść na żywioł. Czekały nas długie kilometry dróg pokonywanych
w celu dotarcia do następnego punktu przeznaczenia. Nie chcieliśmy robić
żadnych planów. Prawdopodobnym scenariuszem byłoby trafienie po drodze do
miasteczka, gdzie nieletnia barmanka, córka burmistrza, nalewając nam podłą
Whisky, przekonałaby nas do spędzenia nocy w tej krainie pozornej sielanki. W
nocy pod nasze drzwi podszedłby niedźwiedź, którego przegoniłby jednooki Joe,
przypominający wyrazem twarzy psychopatę z amerykańskich horrorów. Kiedyś
okazałoby się, że Joe był psychopatą mordującym turystów pod przebraniem grizzly.
My byśmy o tym nie wiedzieli i tamtej nocy toczylibyśmy długą dyskusje na temat
pełni księżyca, spierając się czy osiągnął już swój punkt kulminacyjny, czy dzielą nas
jeszcze od tego kolejne dni.
Obserwowalibyśmy niekończące się pola kukurydzy
dziękując Bogu, że mogliśmy poczuć te emocje zarezerwowane dla poszukujących własnego "ja" trampów. Następnego dnia podliczylibyśmy nasze fundusze i okazałoby się, że
brakuje pieniędzy na kontynuowanie wyprawy, więc szukalibyśmy pomocy u
właściciela największych upraw w okolicy, u wąsatego Harrego. Bazując na naszym
doświadczeniu z upraw truskawek zaciągnęlibyśmy się do roboty w polu i łzy wzruszenia
napływałby nam wieczorami do oczu, gdy obserwowalibyśmy ten podkreślany przez
zachód słońca przekwitający świat koloru żółto-pomarańczowego. Modlilibyśmy
się, by czas się zatrzymał. Dopiero po kolejnych dwóch tygodniach zorientowalibyśmy
się, że księżyc nadal świeci w pełni nad tą krainą, a ajfony piątki, które ze sobą
przywieźliśmy zaginęły bezpowrotnie. Ocknęlibyśmy się, gdy zorientowalibyśmy
się, że wypożyczony Chrysler, którym przyjechaliśmy, stracił akumulator i nie
nadaje się do dalszej jazdy, a nasz samolot do Polski odleciał trzy miesiące
temu. Spakowalibyśmy walizki i w środku nocy wymknęlibyśmy się spotykając w
drodze na międzystanową 210 jednookiego Joe przebierającego się za grizzly.
Tak, teraz już
wiem dlaczego zdecydowaliśmy się zarezerwować wszystkie noclegi na miejscu
długo przed wylotem.