24 września 2013

USA Trip (II): Ku Dolinie Krzemowej

Planując wyjazd do Stanów marzyło się nam przemierzanie malowniczych dróg Mustangiem, oczywiście w wersji cabrio. Wiatr we włosach, ryk silnika, oceaniczna bryza na kalifornijskiej „1” i piski chcących się dosiąść dziewcząt (tak, Anię też to jara). Nie bylibyśmy wyjątkowi, Kalifornia kocha Mustangi, kocha też Camaro i Corvetty. Za kierownicą innych samochodów zasiadają jedynie turyści. Tak jak to bywa z wielkimi planami (całe życie będę pił wino w parku; nigdy nie pójdę pracować w korporacji) i tym razem musieliśmy zachować resztki rozsądku i wypożyczyliśmy auto klasy intermediate. Nie wiedzieliśmy dokładnie co się pod tym kryje i jaką furą przyjdzie nam przemierzać tysiące kilometrów, ale wiedzieliśmy jedno – musimy gdzieś pomieścić nasze walizy, z dala od wzroku lokalnego cwaniaka z gnatem.

Pani w wypożyczalni z uśmiechem zaproponowała nam najlepszy i oczywiście jedyny samochód jaki mają. Poszliśmy na parking i mimo, że zaoferowana Kia wyglądała zachęcająco, to do jej bagażnika zmieściłaby się najwyżej kosmetyczka, a trzy walizki prawdopodobnie musielibyśmy trzymać na kolanach. Wiedziałem, że wypożyczalnie starają się wymigać od zobowiązań w rezerwacjach, więc przygotowałem płomienną mowę mającą przekonać, że należy nam się samochód, za który zapłaciliśmy. Cofnęliśmy się do biura i od progu wypaliłem: że Bolszewicy, że Hitler, że Jaruzelski, a teraz dodatkowo wy jankescy krwiopijcy! Odmieniłem madafakin przez wszystkie nie istniejące przypadki w języku angielskim, tupnąłem nogą i zgasiłem papierosa na dłoni kobiety z obsługi aż uległa naszym żądaniom. Dobra, może trochę koloryzuję, tak naprawdę chciałem wziąć to, co nam zaproponowali. I gdyby nie sygnał do walki dany przez Anię, pewnie pracownica firmy Dollar nie znalazłaby nam Forda Focusa, gdzie do bagażnika wszedł cały nasz dobytek, a wciąż zostawało miejsce na rodzinę meksykańskich uchodźców. Bez trudu wydostaliśmy się z miasta. Frisco nie jest metropolią, a przemieszczanie się w Stanach ułatwiają arterie przestronne jak dupy afroamerykańskich mamusiek.
Na początek drogi obraliśmy za cel centrum sterowania wszechświatem. Nie zmierzaliśmy do Białego Domu, a do Doliny Krzemowej, gdzie ulokowały się Google i Facebook. Siedziba Google przypomina kampus, na którym przemieszczanie pomiędzy niedużymi budynkami ułatwiają kolorowe rowery ustawione w strategicznych punktach miasteczka. Działająca w trybie incognito ochrona (taki przeglądarkowy żarcik) dość szybko zorientowała się, że nie przyjechaliśmy ulepszać Chrome’a. Może zdradził nas wielki aparat na szyi, a może to, że była sobota. Zostaliśmy poproszeni by nie robić zdjęć na ich terenie. Niby zapewniliśmy, że nie będziemy, ale swoje napstrykaliśmy. Nie bez powodu mówi się, że Polacy są sprytni, że ja pierdolę.
Jeśli chodzi o Facebooka, to zanim zapadła decyzja o wyborze ich siedziby, garbaty sługa Zuckerberga przyszedł do niego i wycharczał:
– Panie, sphowadźmy na ludzhość khoniec świata, khhh
– Doskonały plan, wierny garbaty sługo – odpowiedział Mark - zaczniemy od tego, że zaanektujemy koniec świata, by potem obdzielić nim wszystkie narody.
I tak zapadła decyzja o ulokowaniu się na kresach Palo Alto, w miejscu bez klimatu i z widokiem na kompletnie nic. Nie dziwne, że wynikiem patrzenia w pustkę był timeline. Tyle że to bez znaczenia, najważniejsze, że wrzuciliśmy zdjęcie z Fejsbuka na fejsbuka. Marzyłem o tym już jako przedszkolak.
Kciuk lajka na chwilę się zapomniał i zamachał nam na pożegnanie. W głąb lądu, na wschód, ruszyliśmy spełnieni.
Czytaj więcej

13 września 2013

USA Trip: Frisco

Zapchaliśmy wszystkie kieszenie dolarami, zgarnęliśmy paszporty, zapakowaliśmy walizki tylko do połowy, żeby uzupełnić je zdobyczami z outletów i ruszyliśmy w świat. Amerykę wszyscy znamy jak własną kieszeń, niezależnie od tego, czy ktoś chciałby tu buszować w zbożu, czy włóczyć się po barach na wschodnim, czy na zachodnim wybrzeżu, Salinger, Bukowski i Roth opisali nam ten kraj w szczegółach, Tarantino i Allen dodatkowo go zwizualizowali, a Springsteen udźwiękowił. Pewnie dlatego na początek jedynym zaskoczeniem było to, że za wino w United Airlines przyszło nam zapłacić, ale tym haniebnym zwyczajom, które upowszechniły się w liniach lotniczych zadedykuję oddzielny wpis.
Rezerwując nocleg w San Francisco ani nie oszczędzaliśmy, ani nie szukaliśmy niczego szczególnie fancy, co wpisywałoby się w hipsterski klimat miasta. Wybór padł na doskonale położony i wystarczająco wygodny hotel Holiday Inn, przy okazji zdecydowanie wznoszący się ponad okolicę. Wprawdzie mój Mroczny Pasażer, zwany lękiem przestrzeni, błagał, krzyczał i bił po głowie bym się opamiętał, ale uznałem, że zawsze możemy poprosić o pokój na niższych kondygnacjach. Prawdę mówiąc, nie przypuszczałem by mogło to stanowić problem, bo każdy wie, że walka o najlepsze pokoje (a za takie należy uznawać te z najpiękniejszym widokiem) jest krwawa i nawet zapłacenie wcześniej za konkretną opcję nie oznacza, że wyjdzie się z niej zwycięsko. Prędzej obawiałem się, że gdy recepcjonistka zobaczy młodych ludzi z Polski ubranych w wygodne podróżne stroje, okraszone ziomalską czapeczką, to przydzieli nam pakamerę w piwnicy z widokiem na kotłownię. Moje uprzedzenia zostały zweryfikowane, gdy udająca Amerykankę Azjatka podała nam karty do pokoju i poinformowała, że zamieszkamy na ostatnim 26 piętrze ich przybytku. Z widokiem na wszystko: na miasto, na Golden Gate i przy dobrej pogodzie na Hawaje. Odpowiednio długa drabina spokojnie pozwoliłaby nam zatknąć polską flagę na księżycu. Chwilowy paraliż nie przepuścił przez moje gardło nawet adekwatnego do tej chwili ‘ja pierdolę’, a co dopiero protestu i prób negocjacji. Ania była zachwycona, a ja twardo postanowiłem tego szczęścia nie burzyć. Widokiem nacieszyliśmy się (no ja akurat nie skakałem pod sufit) tylko pierwszego wieczoru, później obraz przykryła mgła i mieliśmy wrażenie, że zamieszkaliśmy w butelce mleka.

San Fran jest domem dla ludzi przedziwnych, można spotkać tu więcej wyjątkowych okazów niż w okolicach ronda Wiatraczna na Grochowie. Bezdomnych widać wszędzie, ale nie są odrażającą grupą społeczną, raczej pozwalają sądzić, że bezdomność w tym mieście to styl życia, a nie suma tragicznych okoliczności, które sprowadziły na rzeszę ludzi ten los. Ulice San Francisco przyjęły bezdomnych gościnnie i nikt nie jest przeganiany pod most. Okolice mostu (tego najsłynniejszego) zarezerwowali dla siebie rowerzyści, pokonujący malowniczą trasę wzdłuż wybrzeża, przez Golden Gate, na drugą stronę zatoki. Nas również agencja wynajmująca rowery zdołała przekonać, że kilkugodzinna wyprawa warta jest odchudzenia portfela o kilkadziesiąt dolarów. Po krótkim szkoleniu - serio, facet wyjaśnił nam do czego służą te niewielkie manetki pod palcami, jednocześnie informując, że najbezpieczniej zawsze jeździć na środkowym ustawieniu; pokazał jak używać hamulców, polecając wciskanie obydwu na raz, a ruszyć w miasto pozwolił dopiero po sprawdzeniu czy w ogóle jesteśmy w stanie na tym piekielnym urządzeniu przejechać kilka metrów po dywanie wypożyczalni. Ostatni test nie był akurat pozbawiony sensu biorąc pod uwagę, że zdecydowaliśmy się wyjechać na strome jak zbocze góry ulice na tandemie. Na początku każdy jechał w swoją stronę, ale po chwili zgraliśmy rytm i podziwialiśmy widoki.

Golden Gate otulała mgła, a złowieszcza syrena oznajmiała, że za rogiem czają się niebezpieczne wody Pacyfiku. Całość przyprawiała o niepokojący dreszcz. Prawdziwe wrota niezwyciężonego miasta. To przykre, że prędzej czy później pokona je jakieś potężne trzęsienie ziemi.
San Francisco ma również swoją twierdzę- Alcatraz- obowiązkowy punkt programu zwiedzania miasta. Wszyscy chcą tam trafić, dlatego też postanowiliśmy go pominąć (i wcale nie chodzi o to, że próbując zrobić rezerwację tydzień przed wyjazdem okazało się, że spóźniliśmy się o jakieś pół roku, bo nasz pobyt wypadł na długi weekend w Stanach). Co ciekawe, odległość w jakiej znajduje się więziennie od lądu wydaje się dystansem zbyt krótkim nawet na  zorganizowanie triatlonu, a co dopiero mówić o twierdzy, z której nie da się uciec. Byłem przekonany, że przepłynąłbym do lądu bez rozgrzewki. Ale nie odległość jest problem, a prądy i temperatura wody. Zamoczyłem w zatoce mały palec u nogi i krew w nim zamarzła. To już nigdy nie będzie ten sam radosny palec, co wcześniej.

San Fran urzeka. Piekielnie strome ulice, wyluzowani mieszkańcy, tajemnicza mgła i te wrota do wodnego świata- może to wszystko, a może nieustające skojarzenia z Lizboną, nie zachęcały do opuszczania miasta. Dalej pchała nas jedynie świadomość, że każde z zaplanowanych do odwiedzenia miejsc miało w sobie coś wyjątkowego. Teraz już wiemy, że każde okazało się wyjątkowym.
Czytaj więcej