10 lipca 2014

Dzień 11-13 Ubud (V)

Pełni obaw, że znów nas niemiłosiernie wytrzęsie ruszyliśmy rano w drogę powrotną na Bali. Tym razem łódka była jednak większa, a do tego można było wpakować się na jej dach, z czego skorzystaliśmy. Przewodnik ostrzegał, że to śmierć na miejscu, ale jak to zazwyczaj w Lonely i tym razem przesadzili. Załoga również ostrzegła nas, że może nas trochę ochlapać. Baliśmy się o aparat, ale stwierdziliśmy, że najwyżej przesiądziemy się w trakcie. Trasa w tę stronę była dużo przyjemniejsza i rzeczywiście robiło się mokro, ale przynajmniej bujanie było do wytrzymania. Dotarliśmy na miejsce absolutnie cali w soli, a do tego Ania spiekła sobie bardzo dekolt i szyję. Zgodnie z zapewnieniami czekał na nas busik, który zabrał nas bezpośrednio do miejsca naszego zarezerwowanego w trakcie podróży noclegu w Ubud. Miasteczko już z okien samochodu nas zachwyciło. Miało klimat, miało duszę, miało wszystko, czego brakowało nam w Kucie. Chcieliśmy wejść do każdej knajpki i oglądać wszystkie przedmioty w sklepowych galeriach. Po przyjeździe ruszyliśmy na spacer i kierowani tylko intuicją skręciliśmy w jedną z bocznych uliczek, która prowadziła do malowniczej trasy wśród pól ryżowych, jak się później okazało bardzo polecanej w przewodnikach. Następny dzień spędziliśmy na szwendaniu się i chłonięciu miasteczka. Jedynym „punktem obowiązkowym”, z którego skorzystaliśmy była wizyta w Monkey Forest. Zwierzaki są cudowne i zgodnie z ostrzeżeniami bardzo zaczepne. Anię w pewnym momencie obskoczyły aż trzy próbując wyciągnąć wystającą z plecaka wodę, ale były przy tym urocze i łagodne. Różnie z tym jednak bywa, bo widzieliśmy też jak małpka jedną turystkę dość mocno ciągnęła za włosy. Po południu, tym razem obydwoje, zafundowaliśmy sobie masaż, który jest tutaj tak tani, że aż grzech nie skorzystać. No to wybraliśmy opcję z dodatkiem, w postaci gorących kamieni, które były zdecydowanie za gorące zarówno dla nas, jak i dla masażystek, niepotrafiących ukryć bólu poparzonych rąk. Prosimy o wybaczenie, następnym razem nie będziemy udziwniać, wystarczyło zresztą samo ugniatanie, abyśmy poczuli jak wiele nam brakuje do pozbycia się zakwasów z nóg po wspinaczce na Rinjani.

Atrakcją numer jeden w Ubud, według not na Trip Advisor, jest szkoła gotowania. Wykupiliśmy lekcję w tej właściwej i kolejny dzień rozpoczęliśmy zbiórką pod Ubud Palace i wycieczką na targ. Rafał szukał czegoś takiego od kilku dni: tętniącego życiem targowiska ze świeżymi owocami, na którym można wszystkiego spróbować, wszystko kupić i poczuć jak naprawdę żyją miejscowi. Na balijskim Placu Szembeka poza możliwością degustacji, opowiedziano nam o lokalnych produktach, ich walorach, sposobie hodowli. Potem krótki wykład o tym jak się sadzi i zbiera ryż i szkoła otworzyła przed nami swoje nie takie skromne progi. Wszystko zorganizowane perfekcyjnie, tak żebyśmy nie musieli się za dużo napracować, a jednocześnie by przekazać jak najwięcej wiedzy odnośnie specyfiki balijskiej kuchni, no i zaprezentować jak najwięcej dań. Całość zakończyła regularna wyżerka wszystkiego, co podobno przygotowaliśmy. Wspaniała zabawa i doskonały biznes w jednym. Nie dziwimy się świetnym recenzjom w internecie, dziwimy się natomiast, że za tę samą atrakcję turyści płacą w Kucie 3-4 razy więcej niż w Ubud. Cóż, Balijczycy oskubią Cię dokładnie do tego stopnia, do którego im pozwolisz. Pasuje nam ten układ, w którym ktoś, kto może sobie na to pozwolić płaci więcej, by oszczędniejszy turysta z Polski mógł zapłacić mniej.



Od samego przyjazdu do Ubud zastanawialiśmy się, co robić dalej, w trakcie kolejnych dni zamykających wyjazd. Mogliśmy zostać tam i organizować sobie jednodniowe wypady. Mimo, że mieścina nas totalnie urzekła to nie byliśmy przekonani czy będziemy się dobrze czuli przez tyle czasu w jednym miejscu. Ale jeśli się mamy przemieścić to gdzie i dokąd? Chcieliśmy zobaczyć trochę tu, trochę tam, a komunikacja na Bali jeśli jest wygodna, to nie jest tania, a opcje ekonomiczne zabierają dużo czasu. I tak spacerując Rafał rzucił, że szkoda, że nie mamy dwóch małych plecaków to byśmy ruszyli na skuterach. Ania podchwyciła temat i dodała, że może spakowalibyśmy się w mniejszy plecak, duży zostawili u naszych gospodarzy, wypożyczyli od nich skuter i ruszyli przed siebie. Dokładnie tak zrobiliśmy. Królowie życia w dwóch kaskach i zapełnionym za 5 zł bakiem. Ubud na pewno pierwsze za nami zatęskni, bo my zamierzamy się świetnie bawić odkrywając resztę wyspy.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 9-10 Gili (IV)

Gdy kupowaliśmy wycieczkę na wulkan, przedstawiciel firmy organizującej trekking wspomniał, że ktoś od nich będzie mógł nas zawieźć na Gili. Nie zgłębiliśmy tematu myślami będąc już przy czekającym nas wyzwaniu. Pod koniec trekkingu dostaliśmy potwierdzenie informacji o transporcie, a następnie odwieziono nas do portu i wysadzono w jakieś knajpce, skąd mieliśmy być dalej pokierowani. Do wyboru były: najbardziej imprezowa Gili Trawagan, niemal bezludna i pozbawiona życia Gili Menor, a także Gili Air łącząca zalety obu, i to właśnie tę wybraliśmy. Trójka chłopaków, współtowarzyszy wspinaczki, ruszała wyhulać się na Gili Trawagan. Po pół godziny dostali hasło, że mają się zbierać, a my inną łódką popłyniemy chwilę później. Skusił nas sprawny internet w knajpce i wykorzystaliśmy chwilę na sprawdzenie noclegów i cen za nie na wyspie, jednak nic nie wzbudziło naszego zainteresowania. Po chwili dostaliśmy informację, że w zasadzie to my też musimy iść, oto nasz bilet, a łódka odpłynie kiedy odpłynie. Zaniepokojeni bylejakością przekazu poszliśmy we wskazane miejsce, gdzie akurat z jakieś łódki wysiadała spora grupa ludzi. Pokazaliśmy nasze bilety, usłyszeliśmy, że mamy czekać i że musi  zebrać się 30 osób, aby wyruszyć. Rozejrzeliśmy się, poza nami może 3 osoby, ale w końcu jest dopiero 16:45, a słyszeliśmy wcześniej od Amerykanów, że prom rusza o 17. Czekamy. W międzyczasie zaczęło się kombinowanie ze strony lokalnych ziomków jak nas podejść. Najpierw zaproponowali, że za 200 tys. (ok. 50 zł) zabiorą nas prywatną łódką, która właśnie odpływa. W ręce trzymaliśmy bilety na prom, które kosztowały po 10 tys., więc grzecznie podziękowaliśmy. Łódka odpłynęła z dwójką hojnych turystyów. Potem, co jakiś czas przychodzili do nas zagaić z dziwnymi pytaniami i kolejnymi super ofertami, które konsekwentnie odrzucaliśmy. Przyszła jeszcze jedna europejska para, którą w ten sam sposób próbowali namówić na prywatną łódkę. Podsłuchaliśmy, że ona jest Brytyjką, ale mieszka na Gili. Oho! Zapaliła się nam zielona lampka– trzeba patrzeć na to, co oni robią, bo znają lokalne zwyczaje. Brytyjka przyznała, że o tej porze zawsze trzeba więcej zapłacić, ale na razie czekają, bo może zejdą z ceny. Oni przyjęli całą sytuację ze spokojem, my złościliśmy się nieco, że siedzieliśmy tyle czasu w knajpie, a mogliśmy się dopytać, przyjść wcześniej i załapać się na zwykły prom. Przewoźnicy dogadali się z Anglikami, a my cały czas czuliśmy, że coś jest nie tak i najpewniej chcą nas oszukać, zwłaszcza, że nie trzymali się jednej spójnej wersji.

Ania była przekonana, że wsadzą nas na zwykły prom, tylko dodatkowo nas za niego skasują. Gdy przekazaliśmy Brytyjce nasze obawy, to powiedziała, że tak nie jest i powtórzyła, że o tej godzinie nie ma kompletu i trzeba dopłacić. Lonely Planet zdawało się to potwierdzać, bo według nich ostatni prom odpływał nawet nie o 17, a o 16:30, a potem zostawały prywatne łodzie. Widzieliśmy, że Anglicy płacą miejscowemu. No dobra, chyba rzeczywiście przesadzamy. Trzeba się jakoś dogadać, bo zaraz przez swoją nadmierną podejrzliwość będziemy musieli tutaj spędzić noc. Ustaliliśmy, że za dwójkę zapłacimy 50 tys., oczywiście supa prajsa, nie mówcie nikomu i te sprawy. No to podchodzimy do Brytyjki i jej mówimy, że od nas chcą 50, a ta, że faktycznie supa prajsa, oni dali dwa razy tyle. W międzyczasie dołączył do nich kolega, Indonezyjczyk, dla którego też zakupili miejsce na Łodzi. Oni upewnili się u przewoźnika, że płyną jego łodzią, my upewniliśmy się, że płyniemy z nimi, zapłaciliśmy, a jak przyszło do wsiadania to nagle się okazało, że zamiast wskazanej wcześniej Anglikom łódki, płyniemy inną, wyładowaną po brzegi deskami, jajkami, a zewsząd pojawili się ludzie. Łącznie ponad 30 osób. Publiczny prom! Pięknie nas rozegrali. Indonezyjczyk towarzyszący tamtej parze, nie mógł tego przeboleć. Nie dziwię się, no bo jaką trzeba być sierotą, żeby dać się tak wykiwać przez swoich ziomków. Ostatecznie z lekkim uśmiechem stwierdzili, że płacąc 100 tys., zapłacili za wszystkich. My mamy nauczkę, żeby zawsze słuchać własnej intuicji i nie oglądać się na innych. Całe szczęście, że ta lekcja kosztowała nas tylko 13 zł. Trzeba uczciwie oddać, że była to jedyna tego typu historia ze strony miejscowych przez cały wyjazd, Indonezyjczycy niejednokrotnie wręcz zadziwili nas swoją uczciwością, a ich szczera życzliwość od pierwszego dnia na pewno przyczyniła się do uśpienia czujności.


Na Gili nie mieliśmy nic zarezerwowane i z plecakami postanowiliśmy ruszyć na poszukiwania przyjemnej miejscówki w rozsądnej cenie. Marzyliśmy, aby zmyć z siebie wulkaniczny pył, więc tym razem woleliśmy mieć ciepłą wodę. Dość szybko (czyli w połowie wyspy) udało się nam znaleźć urocze bungalowy, z królewskim łożem, łazienką na dworze i śniadaniem. Kontrolnie przeszliśmy jeszcze kawałek, ale ostatecznie wróciliśmy do pierwszego miejsca. Zachęcał nas do tego hamak na ganku, lekko ziomalska obsługa rodem z grochowskiej Żabki i wizerunek Boba Marleya przy barze.

Wstaliśmy wcześnie rano i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na spacer, chcąc uniknąć pełnego słońca. Przejście całej wyspy dookoła, robiąc po drodze krótkie przystanki na wejście do lokalnych sklepików, robienie zdjęć i brodzenie w oceanie, zajęło nam niecałe 2 godziny. Wyspa jest malutka, ale naprawdę urocza. Resztę dnia spędziliśmy na snorklowaniu (maskę, rurkę i płetwy wypożycza się za kilka złotych na dzień) i plażowaniu. W końcu upragniony, zwykły relaks.



Kolejny dzień na wyspie był dedykowany przyjemności Ani. W Indonezji panuje zasada „happy wife, happy life” i postanowiliśmy ją wdrożyć. Zaczęło się od nurkowania z butlą. Dzień wcześniej znaleźliśmy szkołę. Jest ich na wyspie kilka, większość prowadzona przez Europejczyków i wszystkie mają jednakowe ceny. Nurkowanie poprzedzono szkoleniem z teorii i małą praktyką w basenie. Nic w stylu krajów arabskich z rejonu Morza Śródziemnego, gdzie panuje zasada wiesz czy nie wiesz, jakoś to będzie. Po przerwie wykorzystanej na lunch wyruszyliśmy łódką na otwarte wody. Wraz z Anią pod okiem instruktora była jeszcze dwójka Finów, tata z córką, którzy planowali zrobić cały kurs potrzebny do otrzymania licencji. Nurkowanie było oczywiście cudowne i nawet udało się zobaczyć żółwia, czyli główną atrakcję na tych głębokościach. Po południu Ania miała zaplanowany masaż, czyi najpowszechniejszą na Bali i w okolicach przyjemność, z oszałamiającym stosunkiem jakości do ceny. Ostatnim punktem dnia była kolacja w najlepszej, według Trip Advisora, restauracji na wyspie, specjalizującej się w owocach morza. Rafał zamówił mix, który okazał się wielkim szaszłykiem z różnymi rarytasami, a Ania po obejrzeniu na żywo całego menu (ryby i inne zwierzaki są wystawione na lodzie przed wejściem) zdecydowała się na wypasioną barakudę i dwie krewetki wielkości małego jamnika. Wszystko było przepyszne, ale wciąż mieliśmy miejsce na deser. Ostatni etap podróży po smakach i zmysłach zrobiliśmy sobie w naszym barze (zawsze chcieliśmy mieć swój bar!) przy shishy i odrobinie alkoholu. Miało być łojenie shotów tequili do rana, ale po pierwszej kolejce okazało się, że opróżniliśmy resztkę ostatniej butelki. Nie chcieliśmy już zmieniać miejsca, więc musieliśmy zadowolić się innym dobrze nam znanym rarytasem: rumem z colą. To jedyny dzień podczas całej podróży poślubnej, kiedy któreś z nas przehulało milion. Rupii, rzecz jasna. Ania, rzecz jasna.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 5-8 Lombok (III)

Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Kierowca był punktualnie, po drodze zgarnęliśmy jeszcze 4 pary i dojechaliśmy do portu. Na miejscu miła niespodzianka. Nasze bilety obejmują też kurs powrotny do zrealizowania dowolnego dnia, a jeszcze możemy w cenie popłynąć na jedną z wysepek Gili (3 rajskie koralowe wysepki obok Lombok), zostać tam trochę i w ramach tego samego biletu jeszcze wrócić, a do tego odwiozą nas po powrocie tam gdzie chcemy busikiem. Lepszy układ niż wynikało z rozmowy indoangielskim podczas robienia rezerwacji. Nagle cała wyprawa stała się w naszych oczach naprawdę tania. Tu chyba naprawdę wszystko kosmicznie drożeje jak przychodzi lipcowy high-season. A w porcie kompletny chaos, 4 łódki odpływają jednocześnie, każda gdzie indziej, a nasze dwa plecaki leżą na wielkiej stercie wraz z innymi. Ciężko uwierzyć, że każdy po dopłynięciu odzyska swoje rzeczy, więc pilnujemy bagażu wzrokiem, trzymając dystans na wyciągnięcie ręki, aby upewnić się, że wejdzie do tej samej kabiny co my. A jednak. Sama przejażdżka tzw. szybką motorówką jest dużym przeżyciem i bardzo niejednoznacznym. Warto tutaj dodać, że akurat na Lombok płynęła najmniejsza z łódek, miała 5 silników o mocy 250 KM, a my siedzieliśmy na pierwszym miejscach, bo kulturalnie nie chcieliśmy się wpychać. Reszta pasażerów musiała być bardziej doświadczona w temacie, bo to był duży błąd. Oj duży błąd. Szybko wypływa się na otwarty i dość wzburzony ocean i rozpoczyna się walka. Naszym speedboatem rzuca to w górę to w dół, a żołądki ubijane są jak piana na bezę. Ludzie w koło są nad wyraz roześmiani, może coś przyćpali i im się podoba. Pewnie nie czytali w Lonely Planet jak wiele wypadków co roku notują przeładowane ludźmi i przeciążone silnikami motorówki. My też przeczytaliśmy dopiero po fakcie i nas również to bawi. Jednak jak po pół godziny walka nie ustaje, szyby i sufit zaczynają przeciekać i patrząc na przednią szybę wiesz, że sternik na bank nic nie widzi to wesoło być przestaje. Zaczynasz w głowie liczyć czas i modlisz się, żeby były to ostatnie podskoki, tymczasem planowany czas podróży już minął, a portu wciąż nie widać. Kiedy wreszcie dobijamy do pomostu pojawia się refleksja, że nie ma co się przedwcześnie cieszyć, bo przecież za kilka dni trzeba będzie wrócić tą diabelską maszyną.

Od razu w porcie udało się nam załatwić firmę, z którą mogliśmy wspiąć się na wulkan. Wynajęcie przewodnika jest tutaj obowiązkowe i mimo, że w Internecie są wpisy, że ktoś zna kogoś, którego kolega wszedł sam, jednak w naszym przypadku nie miało to sensu z kilku powodów. Po pierwsze to zawsze wymaga trochę kombinowania, a na to nie mieliśmy czasu, oficjalna cena wejścia do parku jest bardzo wysoka (jesteśmy przekonani, że firmy te tyle nie płacą), a co najważniejsze nie mieliśmy ze sobą namiotu i śpiworów, a te są niezbędne, bo wybrana przez nas trasa trwała łącznie 3 dni.

Kierowca zawiózł nas do miejscowości, w której spędziliśmy noc przez trekkingiem. Mimo początkowych przypuszczeń, że będziemy spać na karimacie we wspólnej izbie z innymi osobami, dostajemy pokój. Wybieramy jedyny z działającą żarówką jaki pozostał. Warunki nieco spartańskie, ale łóżko jest, niczego więcej nie potrzeba. Sam wyspa od razu nas zachwyca. Oczywiście prywatna willa z basem była fantastyczna, jednak nie tego w podróży szukamy. W zwykłym pokoju, bez ciepłej wody, ale za to z cudownym widokiem, położonym wśród dzikiej przyrody po prostu czujemy się lepiej niż w mieście. Wieczorem naszykowaliśmy wszystkie rzeczy na trekking i przepakowaliśmy się w jeden plecak. Ogólnie oceniamy, że mimo pakowania się w Polsce naprawdę na ostatnią chwilę poszło nam całkiem nieźle, ale przydałby się jeden mały dodatkowy plecak. Niestety w związku z jego brakiem to Rafał musiał przez następne dni dźwigać rzeczy całej dwójki. Ani przypada za to plecak z aparatem i obiektywem (które i tak swoje ważą, więc może nawet lepiej się stało). Zasypiamy podekscytowani tym, co nas czeka następnego dnia.

Rano spotykamy się na wspólnym śniadaniu i wzmocnieni naleśnikiem z bananem ruszamy w trasę. Do miejsca rozpoczęcia wędrówki jedziemy na pace, co chwila stając po jakieś zakupy. Wodę kupujemy tutaj, coca-colę tam, a ciastka jeszcze w innym miejscu. Nie wiemy czy mają tak dobrze wybadane ceny, czy jest to polityka wspierania każdego sprzedawcy po równo, ale wydaje się to nam zastanawiające. Przy wpisywaniu się do księgi wejść dowiadujemy się pierwszych rzeczy o naszych towarzyszach podróży. Są z nami dwie Brytyjki po 19 lat, dwóch braci z Nowego Jorku 23 i 25 lat oraz Francuz 21 lat. Poczuliśmy się staro i dotknęła nas lekka zazdrość, bo praktycznie każdy z nich jest w trakcie dłuższej wyprawy po Azji, a nie tylko na krótkim urlopie (tak, wciąż uważamy, że 3 tygodnie to zdecydowanie niewystarczająco).

Trekking pomimo braku dużych przewyższeń zaczyna się ciężko, ze względu na potworny skwar lejący się z nieba i absolutny brak cienia. Na szczęście już po godzinie słońce chowa się za chmurami i robi się dużo przyjemniej. Zaskakująco szybko organizowany jest postój na posiłek. Zanim nasi tragarze wejdą i przygotują lunch mija dobrych 1,5 godziny, podczas gdy my moglibyśmy spokojnie iść dalej, bez napełniania żołądków. Niestety, taki urok zorganizowanej grupy. Druga część dnia to ostre podejście po skałkach w górę. Ania rzuciła parę razy pod nosem słowami zwątpienia, ale w całkiem niezłej formie weszliśmy na górę. Krajobraz zapierał dech w piersiach, pod nami przepływają chmury co jakiś czas odsłaniając fragmenty usadowionego w kraterze jeziora. Chyba nigdy nie było nam dane spać z takim widokiem. Dość szybko zaczyna się robić zimno i pojawiają się obawy czy dobrze zrobiliśmy wyjmując bluzę, aby odciążyć plecak. Lądujemy w namiotach i wychodzimy dopiero jak wołają nas na herbatę i kolację. Pamiętamy niebo pełne gwiazd w Yosemite, ale to, co się tutaj dzieje to istny obłęd. Pomimo dygoczącej szczęki nie możemy się napatrzeć. Przy palącej się świeczce jemy w kółeczku i rozmawiamy, jednak zimno dość szybko przegania nas do namiotu, żeby skryć się w śpiwory, wtulić w siebie i położyć na cienkich karimatach, które zsuwają się po pochyłym terenie i nie amortyzują wyboistego podłoża. Nie wiemy czy uda się nam zebrać o drugiej w nocy, żeby zaatakować szczyt.


Ciężko ocenić czy w ogóle udało się nam zasnąć, jednak wstajemy bez problemów. Temperatura też jest dużo bardziej znośna niż przypuszczaliśmy. Kilka łyków herbaty, kilka herbatników, no i w drogę. Trasę oświetlamy sobie latarkami i czołówkami. Początek tym razem dość ostro w górę, ale póki jest to wspinaczka po skałach to nie ma takiego problemu. Gorzej jak zaczynają pojawiać się drobniutkie kamyki, topisz się w nich i zsuwasz z nimi, nasypują Ci się do butów i powodują wywrotki. Męczące, zdejmujemy nawet kurtki. Pierwszy etap za nami, teraz idziemy wąskim przesmykiem już z lekkim nachyleniem. Może lepiej, że jest ciemno, bo nie widać tych przepaści po obydwu stronach. Odsłonią się dopiero w drodze powrotnej. Znów się robi ciężej, jednak wiemy, że najgorsze jeszcze przed nami. Idziemy powoli, a i tak, co jakiś czas musimy zrobić przerwę. Mówili, że będzie ciężko i trzeba przyznać, że nie kłamali. Bierzemy garść orzechów i szykujemy się na ostatnie podejście. Jest to bardzo stroma ściana, jednak najgorsze są kamienie, które powodują, że cały czas się zsuwasz w dół. Idziemy kroczek, za kroczkiem. Jak się na chwilę zatrzymasz, żeby złapać tchu i zastanowić się po co właściwie to robisz, to już jesteś metr niżej. Lepiej się nie zastanawiać. Zostało 50 metrów... Widzisz już swój cel tak blisko, ale pomimo kolejnych kilkunastu kroków masz wrażenie, że wciąż jesteś w tym samym miejscu. Mordęga, ale energii dodaje wstające słońce. Musi się udać! Jesteśmy na górze, jest pięknie. Widoki już od ponad godziny są cudowne, ale nic się nie może równać z odczuciem z samego szczytu. W pełnej radości przeszkadza tylko jedna rzecz- jest potwornie, potwornie zimno. Akurat przyszła chmura, która jakby sopelkami tłucze po twarzy i dłoniach. Szybkie zdjęcie z tabliczką nazwą Rinjani i wysokością (3726 m). Szkoda, że dopiero na dole zorientujemy się, że Ania zasłoniła trójkę z przodu… No cóż, trzeba będzie tu wrócić. Ta wysokość może nie rzuca na kolana, ale to co czyni ten trekking wyjątkowo ciężkim jest nawierzchnia po drodze, no i przewyższenie, pierwszego dnia ruszaliśmy z około 500 m n.p.m, żeby dobę później dotrzeć na te ponad 3700. Droga na dół jest bardzo przyjemna, bo niewiele trzeba robić, kamienie tym razem pracują na naszą korzyść i same zsuwają nas na dół. Około 8 jesteśmy z powrotem „w bazie”, gdzie czeka na nas śniadanie.  Wszakże to nie koniec przygód na dziś. W planie zejście do jeziora (z aktualnej wysokości 2700 do 2000) i ponownie wejście, tym razem na przeciwległą stronę krateru, czyli znów na 2700. Będziemy schodzić mówili, będzie przyjemnie mówili. Niby oddechowo już bez problemów, ale schodzenie po stromych i nierównych kamieniach w dół to nie wakacje dla nóg. Kolana powoli odmawiały posłuszeństwa. Na szczęście czekała na nas nagroda (poza lunchem): kąpiel w gorących źródłach. Oprócz możliwości zmycia z siebie grubej warstwy pyłu i kurzu, był to miły odpoczynek dla zbolałych mięśni. A po regeneracji kolejne, chyba najbardziej do tej pory strome podejście w górę. Tym razem 3 godziny ostro w górę, ale jak zdążyliśmy się już przekonać- im ciężej, tym widok na górze piękniejszy. Znów warstwa chmur ułożonych w dolinie pod nami, z wyładowaniami błyskającymi pomiędzy nimi, coś jakby krajobraz z zeusowego tronu na Olimpie.

Musimy napisać kilka słów o samej organizacji całej wyprawy. W naszej grupie było 7 osób i dostaliśmy 3 tragarzy i przewodnika. Wszyscy byli przesympatyczni, zawsze uśmiechnięci i w dobrych humorach. Naprawdę, jest co podziwiać, biorąc pod uwagę, że pokonali niemal tę samą trasę (z pominięciem wejścia na szczyt), tylko że obładowani rzeczami dla nas, w japonkach lub na bosaka, a do tego przygotowujący posiłki podczas naszych odpoczynków. I to jakie pyszne posiłki! Naprawdę nie odstawały od tych serwowanych w restauracjach. W trakcie wyprawy rozdawali co jakiś czas wodę w butelkach, tylko że już od drugiego dnia była to woda nabrana z naturalnych źródeł. W przewodnikach i na stronach internetowych ostrzegają żeby jej nie pić, bo jest bardzo zanieczyszczona. Nie powiemy, że należymy do najbardziej ostrożnych w kwestiach żywieniowych (pijemy wszelkie koktajle, drinki, jemy lody itd.), jednak tutaj pewne opory były. Zwłaszcza jak 3 razy butelka wysunęła się nam po drodze z plecaka żartowaliśmy, że to na pewno ostrzeżenie. Uwierzcie jednak, że jak w upale wspinasz się po pionowej ścianie w górę i usychasz z pragnienia, wszelkie potencjalne choroby pokarmowe przestają mieć znaczenie. Ostatecznie, nic złego nas nie spotkało. Całość wyprawy jest bardzo dobrze zorganizowana, trekking fantastyczny i widoki niezapomniane. Jest tylko jeden element, który burzy ten idealny obrazek. Niestety większość ekip po sobie w ogóle nie sprząta i wszystkie śmieci są zostawiane na górze. Powoduje to, że w miejscach obozowisk jest strasznie brudno, a trawę przykrywa warstwa opakowań i papierków. Podobno góra raz na miesiąc jest sprzątana, ale ciężko nam to ocenić, przyzwyczajenie się do syfu kontrastującego z sielskimi widokami to jedyne wyzwanie, które podczas całej wyprawy nas przerosło.

Ostatniego dnia zostało już same schodzenie i do tego niezwykle przyjemne. Poza pierwszym odcinkiem w pyle i kamieniach, który za radą naszego przewodnika po prostu zbiegliśmy, zamiast przy każdym kroku walczyć o równowagę, to schodzimy w zacienionej i przyjemnie chłodnej dżungli. Nogi jakoś same niosły. Chyba też czuły, że to już ostatnie kilometry.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)

Pierwszy dzień pobytu spędziliśmy na rozglądaniu się po okolicy (udało się nam nawet raz porządnie zgubić, mimo licznych przechwałek Rafała o jego wybitnej orientacji w terenie) i plażowaniu. Sama Kuta zdecydowanie nie zachwyca. Turystyczna, tłoczna i chaotyczna mieścina, w której naprawdę nic nie ma. Jeżeli ktoś spędził w tym jednym miejscu 2 tygodnie swojego urlopu, płacąc krocie za bilet i tracąc dzień na przelot, to dziwimy się jeśli nie jest rozczarowany. Chyba że jest aż tak wielkim fanem surfingu, wtedy to zupełnie inna historia. Fale są po prostu idealne, a woda cieplutka. W Atlantyku pod Lizboną długi kombinezon był obowiązkowy, na Bali każdy surfuje wygodnie w sportowym t-shircie. A że co drugi sklep to quicksilver, hurley, ripcurl czy inny billabong, to jest gdzie taki ciuch nabyć. Jeśli chodzi o sklepy to akurat Ania była rozczarowana. Nie nastawialiśmy się na żadne zakupy, ale wolelibyśmy spacerować wśród galerii z lokalnymi produktami, a tutaj można znaleźć jedynie znane marki amerykańskie i europejskie albo stragany z totalnym badziewiem. Rekordy popularności biją gadżety z napisami John (lub w zamian dowolne imię) is gay. Taki lokalny żarcik. Musimy przyznać, że poczucie humoru miejscowej ludności jest jednak bardzo podobne do naszego. Dużo ironizują i cały czas w sympatyczny sposób sobie dogryzają. Zupełne przeciwieństwo poznanych podczas innej podróży Chińczyków, którzy nie dostrzegą ironii nawet jak wyskoczy zza krzaka i kopnie ich w tyłek.


Odmienne od naszych panują w Indonezji zasady ruchu drogowego. O ile zwyczaje rodem z miejskiej dżungli i kompletny brak poszanowania dla przepisów (a może brak przepisów?) znamy poniekąd z Warszawy, o tyle ruch lewostronny jest wbrew przyzwyczajeniom. To co, może wypożyczymy skuter? Rafał nie mając żadnego doświadczenia ani ze skuterem, ani z odwrotnym kierunkiem jazdy miał wątpliwości, ale wiedzieliśmy, że nie ma lepszego sposobu zwiedzenia wyspy (brania samochodu z szoferem nawet nie braliśmy pod uwagę). I jak się okazało strach ma wielkie oczy. Wprawdzie kierowcy jadą jak i gdzie chcą, ale jednak na siebie uważają. Trąbią ostrzegając, a nie wyrażając frustrację, no i nie przeginają z prędkością. Skutery zajmują na ulicach po dziesięć rzędów, brną na skos, często pod prąd, a mimo tego jedni na drugich nie wpadają. Nabraliśmy odwagi i prawie od razu ruszyliśmy na główną 3-pasmową arterię i śmiało wjeżdżaliśmy na wszystkie ronda. Tylko czasami pojawiała się wątpliwość czy na pewno dobrze przez nie przebrnęliśmy, ale wtedy okazywało się, że to Indonezyjczycy lubią je ścinać i jechać „po naszemu”, czyli w prawo. Wkrótce pojawiła się pewność prowadzenia i rozpoczęła równiejsza walka o pozycję na światłach, wpychanie do skrętów i korzystanie z wąskich pieszych korytarzy łączących równoległe ulice. Rafał głośno tego nie powie, ale przez większość czasu i tak był przekonany, że tego dnia zginiemy marnie, ale wolał nie przeciwstawiać się marzeniom swojej świeżo poślubionej małżonki. Zaś Ania z tylnego siedzenia nie mogła widzieć, że Rafał podczas całej drogi tylko kilka razy odważył się otworzyć oczy.

Jechaliśmy przed siebie, bez konkretnego celu niespiesznie poznając południową część wyspy. Podczas całego „miodowego” wyjazdu przyświecała nam jedna zasada: korzystać jak najwięcej ze wszystkich atrakcji, to jednak coś więcej niż zwykły urlop, więc kalkulacje odkładamy na bok. Tym razem znacznie rzadziej niż zazwyczaj mówiliśmy swoim zachciankom NIE. W związku z tym na przykład, w jednym miejscu zatrzymaliśmy się, aby przelecieć się za motorówką na czymś zwanym „Flying Fish”. Kolejna modyfikacja tradycyjnego banana. Leżysz na plecach na materacu, motorówka się rozpędza, a ty szybujesz jakieś 5-6 metrów nad wodą. Ciekawość zaspokojona - fajna, krótka przyjemność, jednak pozostaje niedosyt, bo na końcu nie wrzucają Cię do wody. W krajach tak zwanego Zachodu nie spotkaliśmy się z ta rozrywką - obstawiamy, że w grę wchodzą kwestie bezpieczeństwa uczestników zabawy, czyli klasyczne „powiem ci, co dla ciebie dobre” rodem z Krajów Cywilizowanych (jak same siebie określają), ale to oczywiście tylko nasze domysły.

Potem wjechaliśmy w część bardziej luksusowych ośrodków zajmujących całą nadmorską przestrzeń i tam z braku innych turystów postanowiliśmy trochę poplażować. Po drodze jeszcze zatrzymała nas Pani chcąca zadać kilka pytań i prowadząca statystyki, a ponieważ wszyscy są tutaj bardzo mili i dużo się uśmiechają to Ania postanowiła się odwdzięczyć i na nie odpowiedzieć. Ile mamy lat, skąd przyjechaliśmy, gdzie dokładnie nocujemy i jeszcze tylko podpisik. No nie, podpisu nie złożymy, a po cóż ci on, miłe dziewczę- dopytywaliśmy. Otóż Pani, zgodnie z przedstawioną ulotką, oferowała nam jedną z nagród do wyboru i jedyne co musimy zrobić to się podpisać i przyjść na godzinne oprowadzanie po hotelu, by potem szerzyć dobrą nowinę o tym, jacy są cudowni i wspaniali. W Europie jak ktoś ci chce dać coś za darmo, to wiadomo, że zapłacisz za to podwójnie, więc rozpoczęliśmy odwrót. Pani próbowała wszystkiego, a na końcu nawet posunęła się do próby wzbudzenia litości, mówiąc, że dzięki nam nie będzie musiała już stać na ulicy. Tak, tak, zadzwonimy do Pani i damy znać. No faktycznie nie mamy Pani numeru, to proszę go podać i puścić wolno. Na plaży spojrzeliśmy jeszcze raz na ulotkę i uśmiechnęliśmy się do napisu „nie próbujemy Cię oszukać!”. Do tego zdrapka i oczywiście wysoka wygrana: 6 darmowych noclegów w ich hotelu! Aż trochę żałujemy, że nie sprawdziliśmy, na jakim etapie pojawiał się haczyk i nie pomogliśmy miłej pani zejść z ulicy.

Kąpieli niestety nie było, bo odpływ zabrał wodę naprawdę daleko, ale sama plaża zachęcała do chwili relaksu, nawet, jeśli zachwyty nad bielą piasku w Lonely Planet są grubą przesadą. Z tym akurat zawsze mamy problem, bo niewiele jest na świecie miejsc, które pod tym względem przebiją Bałtyk, a lubimy się zachwycać odmiennością, także zostaje jedynie wzruszyć się: jej, ale przyjemnie subtelna szarość roztacza się pod naszymi stopami! Potem pojechaliśmy na drugą część półwyspu, aby na samej plaży zjeść kolację w postaci owoców morza, w pakiecie z widokiem na zachód słońca. Wszystko smakowało tak świeżo, jakby tego homara, krewetki, rybki i ośmiornice wytaszczyli z wody na minuty przed naszym przyjściem. Obrońcy praw życia na rafie koralowej nie byliby zadowoleni, my do naszej willi wracaliśmy wręcz zachwyceni.

Pomimo, że już naprawdę udało się nam wypocząć, to chyba wciąż przez różnicę czasu Ania chodziła niedospana. Po wczesnym śniadaniu konieczna była godzina drzemka, ale tym bardziej można było sobie na nią pozwolić, że musieliśmy być w dobrej formie. Postanowiliśmy ostatniego dnia w Kucie skorzystać z jej największego atutu i pośmigać trochę na falach. Zbadaliśmy temat cen za deski, których poziom wydał się nam dość wygórowany i ruszyliśmy na plażę. Ostatecznie w cenie nawet niższej niż podawana za jedną dechę dostaliśmy dwie, plus lekcję dla Ani (dla której był to całkowity debiut) i leżaki na cały dzień. Może to nasze zdolności negocjacyjne (czyli: nie to nie, idziemy dalej), a może to po prostu jeszcze nie sezon. Pomimo pozdzieranych przedramion, uśmiech od ucha do ucha. Kiedyś musimy wyjechać na typowy surfingowy wyjazd, postanowione i dopisane do naszej nieistniejącej bucket list.

Wieczorem musieliśmy podjąć ostateczną decyzję dotyczącą naszego wypadu na Rinjani. Można powiedzieć, że był to główny gwóźdź wyjazdowego programu, tylko że kompletnie niezaplanowany. Długo badaliśmy temat dojazdu na Lombok, czyli wyspę sąsiednią do Bali, na której mieścił się cel naszej wspinaczki. W grę wchodził samolot, tzw. speedboat lub prom publiczny. Polecenie na Lombok nie opłaca się ani kosztowo, ani dojazdowo (niedogodne położenie tamtejszego nowego lotniska), speedboat po opiniach na tripadvisorze wydał się nam dość drogi, a jeszcze trzeba dojechać do i z portu, a prom czasochłonny i skomplikowany logistycznie. Byliśmy trochę w kropce, więc w poszukiwaniu pomocy zapytaliśmy pracownika naszego hotelu, który po przyjeździe przywitał nas konspiracyjnym szeptem, że jak będziemy czegoś potrzebowali to możemy go zapytać, tylko nie przy szefach, a on postara się nam załatwić to taniej. Nie byliśmy przekonani czy można tym zapewnieniom ufać, bo jak pierwszego dnia zapytaliśmy o restaurację w pobliżu to zaproponował, że ktoś po nas przyjedzie. Kontrolnie spytaliśmy o cenę, na co uspokoił nas, że raczej nie będzie więcej niż 1 mln rupii (około 250 zł). Przez cały wyjazd, a robiliśmy sobie prawdziwe uczty z owocami morza, alkoholem i deserami, nie zdarzyło się nam przekroczyć połowy tej kwoty. Wówczas nie skorzystaliśmy, tym razem jednak nas nie zawiódł. Po paru minutach wrócił z informacją od swojego kolegi, który miał nas odebrać bezpośrednio z hotelu i potem speedboatem mieliśmy dopłynąć do pasującego nam portu i wszystko znowu za o wiele niższą cenę niż podawały to Internety. Nie było nad czym zbyt długo się zastanawiać, wzięliśmy jak swoje.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej

Lot na Bali (I)

Czerwiec nie sprzyja wyprawom na koniec świata, więc lista potencjalnych miejsc na spędzenie wymarzonego Honeymoon była zadziwiająco krótka. Po kilku merytorycznych dyskusjach padło na Bali. Ta wyspa nowożeńców (co rzeczywiście potwierdza się podczas naszego pobytu) wygrała z Ameryką Środkową, Południową i Karaibami. No cóż, może następnym razem… a póki co przeważyła możliwość wspięcia się na wulkan na pobliskiej wyspie Lombok, jakby to było jakieś marzenie od dziecka.

Musimy przyznać, że ze względu na organizację ślubu i wesela, których przygotowaniu poświęciliśmy naprawdę sporo czasu, podróż poślubna zeszła na drugi plan. Wymusiliśmy urlopy, kupiliśmy bilety (w zasadzie kolejność była odwrotna), zarezerwowaliśmy pierwsze 4 noclegi i na tym cała nasza inicjatywa się zakończyła. Duża zmiana względem ostatniego wypadu do Stanów, gdzie mieliśmy zarezerwowane wszystkie noce i dokładnie wiedzieliśmy co chcemy zobaczyć (a nawet zjeść). W trakcie pobytu okaże się, że ten sposób może mieć swoje mocne i słabe strony. Wielokrotnie na miejscu udawało nam się znaleźć i zorganizować wycieczki czy noclegi dużo taniej niż przez booking, poniżej cen sugerowanych w przewodniku, a nawet na tripadvisorze, ale też mało brakowało, a nie zobaczylibyśmy jedynej świątyni, na której zależało Ani. I nic byśmy nie stracili, ale to też dość częsta przypadłość zabytków rodem z przewodnika.


Spodobał nam się pomysł wyruszenia w podróż niemal prosto spod ołtarza, więc lot zarezerwowaliśmy na poślubny poniedziałek. Tak więc jeszcze lekko oszołomieni, wciąż bardzo rozemocjonowani, spakowani byle jak, bo naprędce, ruszyliśmy w drogę. Może wyjazd nie był głęboko zaplanowany, ale bilety kupiliśmy świadomie, dzięki czemu nasza podróż na koniec świata trwała jedynie 19 godzin, razem z dwiema przesiadkami. Do tego prawie cały najdłuższy odcinek Helsinki-Singapur przespaliśmy i można powiedzieć, że lot zamiast nas zmęczyć, wręcz nas zregenerował. Poza wygodą plus dla linii Finnair, za to że jako już niestety jedna z nielicznych europejskich linii serwuje na pokładzie wino bez dodatkowych opłat (mowa o klasie ekonomicznej, w ramach projektu bycia bliżej zwykłych ludzi kupujemy tylko takie bilety). To nie jest tak, że lubimy się narąbać w trakcie lotu, ale miło jest wypić do posiłku kieliszek, dwa, ewentualnie siedem.

Skoro przed wyjazdem poza biletami załatwiliśmy tylko jedną rzecz to musiała być ona wyjątkowa. Rafał zarezerwował cudowną prywatną willę z basenem i jacuzzi. Było romantycznie, luksusowo i wyjątkowo, jak na honeymoon przystało. Obsługa każde spośród czterech śniadań do wyboru dostarczała prosto do pokoju, ręczniki pokojówka zwijała w serduszka, słoniki i łabędzie, a cykady co wieczór wygrywały marsz Mendelsona. Taki własny kawałek podłogi w przedsionku do raju.

Czytaj więcej:
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)
Czytaj więcej