Wszystko odbyło się zgodnie z planem. Kierowca był punktualnie, po
drodze zgarnęliśmy jeszcze 4 pary i dojechaliśmy do portu. Na miejscu miła
niespodzianka. Nasze bilety obejmują też kurs powrotny do zrealizowania dowolnego dnia, a jeszcze możemy w cenie popłynąć na jedną z
wysepek Gili (3 rajskie koralowe wysepki obok Lombok), zostać tam trochę i w
ramach tego samego biletu jeszcze wrócić, a do tego odwiozą nas po powrocie tam
gdzie chcemy busikiem. Lepszy układ niż wynikało z rozmowy indoangielskim
podczas robienia rezerwacji. Nagle cała wyprawa stała się w naszych oczach
naprawdę tania. Tu chyba naprawdę wszystko kosmicznie drożeje jak przychodzi
lipcowy high-season. A w porcie kompletny chaos, 4 łódki odpływają
jednocześnie, każda gdzie indziej, a nasze dwa plecaki leżą na wielkiej stercie
wraz z innymi. Ciężko uwierzyć, że każdy po dopłynięciu odzyska swoje rzeczy,
więc pilnujemy bagażu wzrokiem, trzymając dystans na wyciągnięcie ręki, aby
upewnić się, że wejdzie do tej samej kabiny co my. A jednak. Sama przejażdżka
tzw. szybką motorówką jest dużym przeżyciem i bardzo niejednoznacznym. Warto
tutaj dodać, że akurat na Lombok płynęła najmniejsza z łódek, miała 5 silników
o mocy 250 KM, a my siedzieliśmy na pierwszym miejscach, bo kulturalnie nie
chcieliśmy się wpychać. Reszta pasażerów musiała być bardziej doświadczona w
temacie, bo to był duży błąd. Oj duży błąd. Szybko wypływa się na otwarty i
dość wzburzony ocean i rozpoczyna się walka. Naszym speedboatem rzuca to w górę
to w dół, a żołądki ubijane są jak piana na bezę. Ludzie w koło są nad wyraz
roześmiani, może coś przyćpali i im się podoba. Pewnie nie czytali w Lonely
Planet jak wiele wypadków co roku notują przeładowane ludźmi i przeciążone
silnikami motorówki. My też przeczytaliśmy dopiero po fakcie i nas również to
bawi. Jednak jak po pół godziny walka nie ustaje, szyby i sufit zaczynają
przeciekać i patrząc na przednią szybę wiesz, że sternik na bank nic nie widzi
to wesoło być przestaje. Zaczynasz w głowie liczyć czas i modlisz się, żeby
były to ostatnie podskoki, tymczasem planowany czas podróży już minął, a portu
wciąż nie widać. Kiedy wreszcie dobijamy do pomostu pojawia się refleksja, że
nie ma co się przedwcześnie cieszyć, bo przecież za kilka dni trzeba będzie
wrócić tą diabelską maszyną.
Od razu w porcie udało się nam załatwić firmę, z którą mogliśmy
wspiąć się na wulkan. Wynajęcie przewodnika jest tutaj obowiązkowe i mimo, że w
Internecie są wpisy, że ktoś zna kogoś, którego kolega wszedł sam, jednak w
naszym przypadku nie miało to sensu z kilku powodów. Po pierwsze to zawsze
wymaga trochę kombinowania, a na to nie mieliśmy czasu, oficjalna cena wejścia
do parku jest bardzo wysoka (jesteśmy przekonani, że firmy te tyle nie płacą),
a co najważniejsze nie mieliśmy ze sobą namiotu i śpiworów, a te są niezbędne,
bo wybrana przez nas trasa trwała łącznie 3 dni.
Kierowca zawiózł nas do miejscowości, w której spędziliśmy noc przez
trekkingiem. Mimo początkowych przypuszczeń, że będziemy spać na karimacie we wspólnej
izbie z innymi osobami, dostajemy pokój. Wybieramy jedyny z działającą żarówką
jaki pozostał. Warunki nieco spartańskie, ale łóżko jest, niczego więcej nie
potrzeba. Sam wyspa od razu nas zachwyca. Oczywiście prywatna willa z basem
była fantastyczna, jednak nie tego w podróży szukamy. W zwykłym pokoju, bez
ciepłej wody, ale za to z cudownym widokiem, położonym wśród dzikiej przyrody
po prostu czujemy się lepiej niż w mieście. Wieczorem naszykowaliśmy wszystkie
rzeczy na trekking i przepakowaliśmy się w jeden plecak. Ogólnie oceniamy, że
mimo pakowania się w Polsce naprawdę na ostatnią chwilę poszło nam całkiem
nieźle, ale przydałby się jeden mały dodatkowy plecak. Niestety w związku z
jego brakiem to Rafał musiał przez następne dni dźwigać rzeczy całej dwójki.
Ani przypada za to plecak z aparatem i obiektywem (które i tak swoje ważą, więc
może nawet lepiej się stało). Zasypiamy podekscytowani tym, co nas czeka
następnego dnia.
Rano spotykamy się na wspólnym śniadaniu i wzmocnieni naleśnikiem z
bananem ruszamy w trasę. Do miejsca rozpoczęcia wędrówki jedziemy na pace, co
chwila stając po jakieś zakupy. Wodę kupujemy tutaj, coca-colę tam, a ciastka
jeszcze w innym miejscu. Nie wiemy czy mają tak dobrze wybadane ceny, czy jest
to polityka wspierania każdego sprzedawcy po równo, ale wydaje się to nam
zastanawiające. Przy wpisywaniu się do księgi wejść dowiadujemy się pierwszych
rzeczy o naszych towarzyszach podróży. Są z nami dwie Brytyjki po 19 lat, dwóch
braci z Nowego Jorku 23 i 25 lat oraz Francuz 21 lat. Poczuliśmy się staro i
dotknęła nas lekka zazdrość, bo praktycznie każdy z nich jest w trakcie
dłuższej wyprawy po Azji, a nie tylko na krótkim urlopie (tak, wciąż uważamy,
że 3 tygodnie to zdecydowanie niewystarczająco).
Trekking pomimo braku dużych przewyższeń zaczyna się ciężko, ze
względu na potworny skwar lejący się z nieba i absolutny brak cienia. Na
szczęście już po godzinie słońce chowa się za chmurami i robi się dużo
przyjemniej. Zaskakująco szybko organizowany jest postój na posiłek. Zanim nasi
tragarze wejdą i przygotują lunch mija dobrych 1,5 godziny, podczas gdy my moglibyśmy
spokojnie iść dalej, bez napełniania żołądków. Niestety, taki urok
zorganizowanej grupy. Druga część dnia to ostre podejście po skałkach w górę.
Ania rzuciła parę razy pod nosem słowami zwątpienia, ale w całkiem niezłej
formie weszliśmy na górę. Krajobraz zapierał dech w piersiach, pod nami
przepływają chmury co jakiś czas odsłaniając fragmenty usadowionego w kraterze
jeziora. Chyba nigdy nie było nam dane spać z takim widokiem. Dość szybko
zaczyna się robić zimno i pojawiają się obawy czy dobrze zrobiliśmy wyjmując
bluzę, aby odciążyć plecak. Lądujemy w namiotach i wychodzimy dopiero jak
wołają nas na herbatę i kolację. Pamiętamy niebo pełne gwiazd w Yosemite, ale
to, co się tutaj dzieje to istny obłęd. Pomimo dygoczącej szczęki nie możemy
się napatrzeć. Przy palącej się świeczce jemy w kółeczku i rozmawiamy, jednak
zimno dość szybko przegania nas do namiotu, żeby skryć się w śpiwory, wtulić w
siebie i położyć na cienkich karimatach, które zsuwają się po pochyłym terenie
i nie amortyzują wyboistego podłoża. Nie wiemy czy uda się nam zebrać o drugiej
w nocy, żeby zaatakować szczyt.
Ciężko ocenić czy w ogóle udało się nam zasnąć, jednak wstajemy bez
problemów. Temperatura też jest dużo bardziej znośna niż przypuszczaliśmy.
Kilka łyków herbaty, kilka herbatników, no i w drogę. Trasę oświetlamy sobie
latarkami i czołówkami. Początek tym razem dość ostro w górę, ale póki jest to
wspinaczka po skałach to nie ma takiego problemu. Gorzej jak zaczynają pojawiać
się drobniutkie kamyki, topisz się w nich i zsuwasz z nimi, nasypują Ci się do
butów i powodują wywrotki. Męczące, zdejmujemy nawet kurtki. Pierwszy etap za
nami, teraz idziemy wąskim przesmykiem już z lekkim nachyleniem. Może lepiej,
że jest ciemno, bo nie widać tych przepaści po obydwu stronach. Odsłonią się
dopiero w drodze powrotnej. Znów się robi ciężej, jednak wiemy, że najgorsze
jeszcze przed nami. Idziemy powoli, a i tak, co jakiś czas musimy zrobić
przerwę. Mówili, że będzie ciężko i trzeba przyznać, że nie kłamali. Bierzemy
garść orzechów i szykujemy się na ostatnie podejście. Jest to bardzo stroma
ściana, jednak najgorsze są kamienie, które powodują, że cały czas się zsuwasz
w dół. Idziemy kroczek, za kroczkiem. Jak się na chwilę zatrzymasz, żeby złapać
tchu i zastanowić się po co właściwie to robisz, to już jesteś metr niżej. Lepiej
się nie zastanawiać. Zostało 50 metrów... Widzisz już swój cel tak blisko, ale
pomimo kolejnych kilkunastu kroków masz wrażenie, że wciąż jesteś w tym samym
miejscu. Mordęga, ale energii dodaje wstające słońce. Musi się udać! Jesteśmy
na górze, jest pięknie. Widoki już od ponad godziny są cudowne, ale nic się nie
może równać z odczuciem z samego szczytu. W pełnej radości przeszkadza tylko
jedna rzecz- jest potwornie, potwornie zimno. Akurat przyszła chmura, która
jakby sopelkami tłucze po twarzy i dłoniach. Szybkie zdjęcie z tabliczką nazwą Rinjani
i wysokością (3726 m). Szkoda, że dopiero na dole zorientujemy się, że Ania
zasłoniła trójkę z przodu… No cóż, trzeba będzie tu wrócić. Ta wysokość może
nie rzuca na kolana, ale to co czyni ten trekking wyjątkowo ciężkim jest
nawierzchnia po drodze, no i przewyższenie, pierwszego dnia ruszaliśmy z około
500 m n.p.m, żeby dobę później dotrzeć na te ponad 3700. Droga na dół jest bardzo
przyjemna, bo niewiele trzeba robić, kamienie tym razem pracują na naszą
korzyść i same zsuwają nas na dół. Około 8 jesteśmy z powrotem „w bazie”, gdzie
czeka na nas śniadanie. Wszakże to nie
koniec przygód na dziś. W planie zejście do jeziora (z aktualnej wysokości 2700
do 2000) i ponownie wejście, tym razem na przeciwległą stronę krateru, czyli
znów na 2700. Będziemy schodzić mówili, będzie przyjemnie mówili. Niby oddechowo
już bez problemów, ale schodzenie po stromych i nierównych kamieniach w dół to
nie wakacje dla nóg. Kolana powoli odmawiały posłuszeństwa. Na szczęście
czekała na nas nagroda (poza lunchem): kąpiel w gorących źródłach. Oprócz
możliwości zmycia z siebie grubej warstwy pyłu i kurzu, był to miły odpoczynek
dla zbolałych mięśni. A po regeneracji kolejne, chyba najbardziej do tej pory
strome podejście w górę. Tym razem 3 godziny ostro w górę, ale jak zdążyliśmy
się już przekonać- im ciężej, tym widok na górze piękniejszy. Znów warstwa
chmur ułożonych w dolinie pod nami, z wyładowaniami błyskającymi pomiędzy nimi,
coś jakby krajobraz z zeusowego tronu na Olimpie.
Musimy napisać kilka słów o samej organizacji całej wyprawy. W
naszej grupie było 7 osób i dostaliśmy 3 tragarzy i przewodnika. Wszyscy byli
przesympatyczni, zawsze uśmiechnięci i w dobrych humorach. Naprawdę, jest co
podziwiać, biorąc pod uwagę, że pokonali niemal tę samą trasę (z pominięciem
wejścia na szczyt), tylko że obładowani rzeczami dla nas, w japonkach lub na
bosaka, a do tego przygotowujący posiłki podczas naszych odpoczynków. I to
jakie pyszne posiłki! Naprawdę nie odstawały od tych serwowanych w
restauracjach. W trakcie wyprawy rozdawali co jakiś czas wodę w butelkach,
tylko że już od drugiego dnia była to woda nabrana z naturalnych źródeł. W
przewodnikach i na stronach internetowych ostrzegają żeby jej nie pić, bo
jest bardzo zanieczyszczona. Nie powiemy, że należymy do najbardziej ostrożnych
w kwestiach żywieniowych (pijemy wszelkie koktajle, drinki, jemy lody itd.),
jednak tutaj pewne opory były. Zwłaszcza jak 3 razy butelka wysunęła się nam po
drodze z plecaka żartowaliśmy, że to na pewno ostrzeżenie. Uwierzcie jednak, że
jak w upale wspinasz się po pionowej ścianie w górę i usychasz z pragnienia,
wszelkie potencjalne choroby pokarmowe przestają mieć znaczenie. Ostatecznie,
nic złego nas nie spotkało. Całość wyprawy jest bardzo dobrze zorganizowana,
trekking fantastyczny i widoki niezapomniane. Jest tylko jeden element, który
burzy ten idealny obrazek. Niestety większość ekip po sobie w ogóle nie sprząta
i wszystkie śmieci są zostawiane na górze. Powoduje to, że w miejscach
obozowisk jest strasznie brudno, a trawę przykrywa warstwa opakowań i
papierków. Podobno góra raz na miesiąc jest sprzątana, ale ciężko nam to
ocenić, przyzwyczajenie się do syfu kontrastującego z sielskimi widokami to
jedyne wyzwanie, które podczas całej wyprawy nas przerosło.
Ostatniego dnia zostało już same schodzenie i do tego niezwykle
przyjemne. Poza pierwszym odcinkiem w pyle i kamieniach, który za radą naszego
przewodnika po prostu zbiegliśmy, zamiast przy każdym kroku walczyć o
równowagę, to schodzimy w zacienionej i przyjemnie chłodnej dżungli. Nogi jakoś
same niosły. Chyba też czuły, że to już ostatnie kilometry.
Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)