Jest taka dzielnica w Lizbonie, gdzie większość przyjeżdżających Erasmusów chce zamieszkać. I choć nie wiedzą, że to kiepski pomysł, to faktycznie, wielu spędzi tam niejedną noc. Niektórych nawet złamie moc tego miejsca i ci prześpią się na jakimś schodku, ławce, albo oparci o drzwi do baru wtopią się w pijacki krajobraz, jaki pozostawiają po sobie codziennie tysiące poszukiwaczy niedrogiego alkoholu. Na Barrio Alto, a tak zwą tę kolebkę lizbońskiego życia nocnego, imprezy liczy się w ilości wypitych półitrowych Mojito (tak, tak, to nie są zwykłe modżajtos, to prawdziwe wypełnione po brzegi rumem Mojitos), kosztujące mniej niż te skrzętnie odmierzane do niewielkich szklanek w warszawskich klubach. Okazuje się, że przepis na obniżkę cen picia na mieście jest proste jak odgrzanie lasagni z portugalskiego marketu, wystarczy zezwolić ludziom na chodzenie z własnym alkoholem po ulicach (byle nie butelkowanym). Skoro i tak całe życie nocne koncentruje się na kilku wąskich uliczkach i punkcie widokowym Bairro Alto, to podbijanie cen mija się z celem, ostatecznie każdy zaopatrzy się we własnym zakresie i z biznesu nici.
Bairro było pierwszym miejscem, do którego wybrałem się po zameldowaniu w hostelu (YES Hostel, polecam!). Po pierwszym dniu towarzyszyli mi już Włosi, wśród nich rozśpiewany Luca, który licząc na swój makaroniarski urok osobisty zaczepiał dziewczyny nie kłopocząc się z żadnymi wyrafinowanymi flirtami nucąc na melodię znanego kawałka: "My name is Luca, do you want to sleep with me?". To właśnie z nim stworzyliśmy drinka, którym być może podbiłby serca Portugalek, gdyby nie to, że napój okazał się wyjątkowo mało zdatny do picia. Nie zrażeni pierwszym niepowodzeniem przez resztę nocy dopracowywaliśmy recepturę Alejandro (nasz wynalazek musiał przecież mieć nazwę), niestety żaden z nas nie pamięta jak eksperyment się skończył. Z rana po Alejandro nie było śladu, zaginął w tajemniczych okolicznościach, a policja nie podjęła się poszukiwań. Poszukiwała za to grupy turystów, którzy zakłócili wieczór Fado w jednym z pubów. Nieproszeni goście wpadli jedynie by zamówić Caipirinhę, ale najwyraźniej trafili na zły moment. W pomieszczeniu przygasło światło, starsza para wystąpiła na środek, a wszyscy goście wprowadzili się w nastrój zadumy i wyczekiwania na pierwsze pełne bólu wersy. I tylko wspomniana grupa zakłócała podniosłą chwilę próbując coś zamówić:
- poproszę Caipi- ciiiiiiiiiiiiiiii- Rinhę!
Szmer niezadowolenia nie zniechęcił obcokrajowców, zamówili następne trzy drinki i wsłuchując się bez przekonania w zawodzenie wystepującej dwójki przytomnie zauważyli, że na nich czas. Zamieszanie przy wychodzeniu nie spodobało się słuchaczom. Wszyscy mamy nadzieję, że nikt nie zapamiętał znaków szczególnych winnych zajścia. Przecież zrobili to nieumyślnie.
Pierwsze dni na Bairro Alto to cały przekrój spotkanych osobowości. Od znających angielski Francuzów po znających mapę świata Amerykanów. Była również mówiąca łamaną polszczyzną Austriaczka, której mama zaszczepiła miłość do ojczyzny przodków, a także wyjęty z jakiejś komedii Australijczyk (przypominał brata Phoebe z Friendsów). Gdyby wszystkich ludzi postawić w rządku, to wlaśnie on, z uwagi na wyraz twarzy, zostałby wybrany najgłupszym obywatelem świata. Z drugiej strony, nie wiem jak miałoby wyglądać ustawienie całej ludzkości w jednej linii, więc dodam tylko, że Potencjalnie Najgłupszy Obywatel Świata wykazując spore pokłady poczucia humoru naśmiewał się z Amerykanów, którzy nazywają koale misiami koala.
- It's koala, not koala bear.- ta głęboka refleksja wymagała, byśmy za nią wypili jednego szota, a następnie rozeszli się w poszukiwaniu dalszych przygód. Bairro Alto odgłosem rzygającego w jednej z uliczek Hiszpana (zdecydowanie rzygał po hiszpańsku) obiecało nam, że to nie koniec wrażeń na tamtą noc.
0 komentarze:
Prześlij komentarz