Większość pożegnań za nami. To wyjątkowy moment, wyjątkowo chujowy będąc precyzyjny. W wielu momentach życia zapominam o wartościach, które powinny być moją myślą przewodnią. Umierają te wartości powoli i w męczarniach gdy idę na imprezę, wiją się w konwulsjach także w zwykłe dni, niespodziewanie dopada je kryzys w supermarkecie, na ulicy, a czasem nawet w łazience własnego mieszkania, błagają o kilka chwil rozsądku więcej i trafia je szlag równie nagle co wasze postanowienia noworoczne. Ale w chwili pożegnania ludzi, którzy stali się częścią mojego życia wracają wielkie idee, wokół których chciałbym zorganizować moje życie. Przez dłuższy czas pisaliśmy wspólnie naszą historię, nawet jeśli kilka miesięcy temu byli oni tylko bezimienną masą stojąca z zaniepokojonymi minami przed drzwiami biura do spraw wymiany studentów. A teraz po wszystkich przeżytych razem nie zawsze przezwoitych momentach nadchodzi moment, gdy nasze życie powinno mieć podkład muzyczny, bo mówimy sobie "do zobaczenia". I ktoś powinien wetknąć mi w rękę butlę whisky żebym mógł z niej pociągnąc i splunąć na chodnik wyrzucając światu, że nie do końca gra tak jak mu każę. Ale "żegnaj" i tak sobie nie powiemy, to by było zbyt osobiste, zbyt niewiarygodne. Żadne z nas w to nie wierzy, więc mówimy tylko "do zobaczenia". A spróbujcie kurwa nie.
Wczoraj był 26 lutego. Spędziłem go na plaży, ciesząc się słońcem i czując współczucie do moich polskich przyjaciół, marznących w drodze od klatki do samochodu. I jednocześnie ten dzień nie przyniósł wielkich zmian w moim życiu. 26 lutego 2011 nie zaskoczył mnie niczym, z nikim nie musiałem się żegnać, nie przeżyłem ani wielkiego uniesienia, ani wielkiego rozczarowania. Dzień przeszedł między palcami, to zaskakujące, ale to chyba lepiej.
0 komentarze:
Prześlij komentarz