4 grudnia 2013

USA Trip (IV): Wzdłuż wybrzeża

To nie tak, że camping dał nam się we znaki, albo nie podeszli nam ludzie lasu. Wkręciliśmy się w zabawę nadawania imiennych etykiet jedzeniu i podjadania tego, co zostawili inni, kiedy nikt nie patrzył. Dialog z przyrodą i brak istot ludzkich też nam nie zbrzydł, towarzystwo wiewiórek uznawaliśmy za wystarczające. Nas po prostu ciągnęło na wybrzeże. Celem było miasteczko Avila Beach w środkowej Kalifornii, a prowadziła do niego najsłynniejsza w stanie droga, oznaczona numerem 1 trasa łącząca San Francisco z Los Angeles.
„Jedynka” jest reliktem przeszłości i podobnie jak Route 66 dziś stanowi głównie atrakcję turystyczną. Ruch samochodowy z racjonalnych powodów przeniósł się na wybudowaną odrobinę bardziej w głąb lądu autostradę 101. Zmieniły się również realia gospodarcze i bogate niegdyś portowe miejscowości straciły na znaczeniu. Spotkanie z trasą nad oceanem zbiegło się z wizytą w jednym z takich miasteczek, z Monterrey. Ku naszemu rozczarowaniu, zapach desperacji unosił się tam mocniej niż zapach wypalanych zniczy na Powązkach 1 listopada. Molo, które powinno tętnić życiem, było tylko nieudaną podróbką Pier 39 z San Francisco. Restauracyjni naganiacze wyciągali do nas ręce jak korpoludki po bony sodexo przed Świętami, zaś sklepy z pamiątkami usiłowały opchnąć wyblakłe T-shirty pamiętające pewnie początki kariery aktorskiej Arnolda Schwarzeneggera. Uciekliśmy szukać szczęścia dalej i znaleźliśmy je w kolejnej miejscowości, kojarzonej z innym aktorem, czyli do Carmel-by-the-see, gdzie niegdyś funkcję burmistrza pełnił Clint Eastwood. Dziś szeryf Ameryki prowadzi tam swoje biznesy. W Carmel poczuliśmy już zapach elegancji. Schodząca do Pacyfiku upstrzona drogimi butikami snobistyczna promenada prowadziła na plażę, piaszczystą i bielutką jak znad Bałtyku. Daliśmy się nacieszyć stopom rozgrzanym słońcem miękkim podłożem, zjedliśmy bodaj najsmaczniejszy obiad w całych Stanach i z pewnym ociąganiem wróciliśmy na wijącą się na południe drogę.

Kilometry zlatywały powoli, krajobrazy zmuszały nas do postojów przy większości punktów widokowych, a migawka aparatu nie zaznawała wytchnienia. Wiatr wietrzył umysł i po głowie hulała wolność. Taka prawdziwa legendarna amerykańska wolność, rodem z XVIII wieku, a nie żadna współczesna podróbka. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że coś w życiu muszę albo, że powinienem… Wolne żarty, nic nie muszę. Stoję w Kalifornii na wzgórzu koło „Jedynki”, widzę ocean rozbijający się o skały, smaga mnie wicher, który chwilę wcześniej naderwał nam drzwi w samochodzie, a czas nie istnieje, jest tylko tu i teraz. Chmur na niebie nie uświadczysz, intensywności kolorów nie tłumią nawet przyciemnione szkła, jasność razi po oczach i tylko dzięki silnej bryzie nie spływa kroplą potu po czole. Nawet gdyby zatrzymała się koło nas winda do nieba, to nie wsiedlibyśmy do niej, bo właśnie przeżywaliśmy własny raj na ziemi. Winda i tak nie przyjechała, zamiast do niej wskoczyliśmy do Focusa z niedomykającymi się od kilku chwil drzwiami i opuściliśmy pagórek. Hurricane Hill, jak głosiła tabliczka, i to jakby wiele wyjaśniało. Kilkanaście dni później oddając samochód będę robił minę mówiącą „no drzwi jak drzwi, opadają lekko, było nie przerzucać produkcji do Chin”. I ta mina przejdzie, obejdzie się bez dodatkowych finansowych konsekwencji.

Dotarliśmy do Avila Beach i tam dla odmiany pachniało ostrygą. Dwie kolejne noce spędziliśmy w luksusowym apartamencie nad samym Oceanem. Nie odreagowywaliśmy campingu, zwyczajnie środkowe wybrzeże Kalifornii nigdy nie rozgrzewa się do czerwoności, więc trudno tam uświadczyć typowy sezon, a nawet jeśli takowy istnieje, to nie wypada on we wrześniu. I w efekcie 70 metrów podłogi 100 metrów od oceanu nie kosztuje tam więcej niż namiot w Yosemite.

Słońce zatonęło w wielkiej wodzie zostawiając jedyne światło w okolicy samochodom rozjeżdżającym plażę. Było to jedno z niewielu już miejsc w Stanach, gdzie wciąż można zjechać terenówką nad sam ocean i pomknąć po piasku jak starzy kowboje wierzchowcami. Patrzyliśmy na to znad piknikowego koca z lekkim powątpiewaniem, ale w porę uciekliśmy myślami od próby oceniania innej kultury miarą własnych przyzwyczajeń. Niech Amerykanie kultywują swoje tradycje, niech nie narzucają ich nam i niech bronią się twardo przed poprawnością z Europy. I niech żyją potężne silniki niezgrabnie wielkich fur, tak im dopomóż legislaturo.

Kolejnym odkryciem ze środkowej Kalifornii były wielkie apteki z drive through. W Polsce mamy aptekę na każdym rogu, do tego co najmniej tyle samo monopolowych, gdzie również kupimy lek na wszystko. Amerykanie może nie mają tak blisko po dobrodziejstwa medycyny, ale przynajmniej mogą po nie podjechać nie wysiadając z samochodu. Poproszę aspirynę i frytki. Tak, w zestawie z zabawką. To był chyba moment, w którym naprawdę złapaliśmy bakcyla tej podróży, przemieszczania się niemal każdego dnia, niedbałego rozpakowywania i wrzucania z powrotem wszystkiego do bagażnika i dojadania w drodze lodów Ben&Jerry odłożonych dzień wcześniej „na później” do zamrażalki. Chcieliśmy wiedzieć co będzie dalej, bo przed nami malowało się Los Angeles z Venice i Hollywood, a później Kanion i Vegas, a jak wiemy z filmów i seriali, tam dopiero dzieje się magia.

Czytaj więcej:
USA Trip - część III
USA Trip - część II
USA Trip - część I
USA Trip - przygotowania

0 komentarze: