To nie tak, że camping dał nam się we znaki,
albo nie podeszli nam ludzie lasu. Wkręciliśmy się w zabawę nadawania imiennych
etykiet jedzeniu i podjadania tego, co zostawili inni, kiedy nikt nie patrzył. Dialog
z przyrodą i brak istot ludzkich też nam nie zbrzydł, towarzystwo wiewiórek
uznawaliśmy za wystarczające. Nas po prostu ciągnęło na wybrzeże. Celem było
miasteczko Avila Beach w środkowej Kalifornii, a prowadziła do niego
najsłynniejsza w stanie droga, oznaczona numerem 1 trasa łącząca San Francisco
z Los Angeles.
„Jedynka” jest reliktem przeszłości i podobnie
jak Route 66 dziś stanowi głównie atrakcję turystyczną. Ruch samochodowy z
racjonalnych powodów przeniósł się na wybudowaną odrobinę bardziej w głąb lądu
autostradę 101. Zmieniły się również realia gospodarcze i bogate niegdyś
portowe miejscowości straciły na znaczeniu. Spotkanie z trasą nad oceanem
zbiegło się z wizytą w jednym z takich miasteczek, z Monterrey. Ku naszemu
rozczarowaniu, zapach desperacji unosił się tam mocniej niż zapach wypalanych
zniczy na Powązkach 1 listopada. Molo, które powinno tętnić życiem, było tylko
nieudaną podróbką Pier 39 z San Francisco. Restauracyjni naganiacze wyciągali
do nas ręce jak korpoludki po bony sodexo przed Świętami, zaś sklepy z
pamiątkami usiłowały opchnąć wyblakłe T-shirty pamiętające pewnie początki
kariery aktorskiej Arnolda Schwarzeneggera. Uciekliśmy szukać szczęścia dalej i
znaleźliśmy je w kolejnej miejscowości, kojarzonej z innym aktorem, czyli do
Carmel-by-the-see, gdzie niegdyś funkcję burmistrza pełnił Clint Eastwood. Dziś
szeryf Ameryki prowadzi tam swoje biznesy. W Carmel poczuliśmy już zapach
elegancji. Schodząca do Pacyfiku upstrzona drogimi butikami snobistyczna promenada
prowadziła na plażę, piaszczystą i bielutką jak znad Bałtyku. Daliśmy się
nacieszyć stopom rozgrzanym słońcem miękkim podłożem, zjedliśmy bodaj
najsmaczniejszy obiad w całych Stanach i z pewnym ociąganiem wróciliśmy na
wijącą się na południe drogę.
Kilometry zlatywały powoli, krajobrazy zmuszały
nas do postojów przy większości punktów widokowych, a migawka aparatu nie
zaznawała wytchnienia. Wiatr wietrzył umysł i po głowie hulała wolność. Taka
prawdziwa legendarna amerykańska wolność, rodem z XVIII wieku, a nie żadna
współczesna podróbka. Jakby mi ktoś wtedy powiedział, że coś w życiu muszę
albo, że powinienem… Wolne żarty, nic nie muszę. Stoję w Kalifornii na wzgórzu
koło „Jedynki”, widzę ocean rozbijający się o skały, smaga mnie wicher, który
chwilę wcześniej naderwał nam drzwi w samochodzie, a czas nie istnieje, jest
tylko tu i teraz. Chmur na niebie nie uświadczysz, intensywności kolorów nie tłumią
nawet przyciemnione szkła, jasność razi po oczach i tylko dzięki silnej bryzie
nie spływa kroplą potu po czole. Nawet gdyby zatrzymała się koło nas winda do
nieba, to nie wsiedlibyśmy do niej, bo właśnie przeżywaliśmy własny raj na
ziemi. Winda i tak nie przyjechała, zamiast do niej wskoczyliśmy do Focusa z
niedomykającymi się od kilku chwil drzwiami i opuściliśmy pagórek. Hurricane Hill,
jak głosiła tabliczka, i to jakby wiele wyjaśniało. Kilkanaście dni później
oddając samochód będę robił minę mówiącą „no drzwi jak drzwi, opadają lekko, było
nie przerzucać produkcji do Chin”. I ta mina przejdzie, obejdzie się bez
dodatkowych finansowych konsekwencji.
Dotarliśmy do Avila Beach i tam dla odmiany
pachniało ostrygą. Dwie kolejne noce spędziliśmy w luksusowym apartamencie nad
samym Oceanem. Nie odreagowywaliśmy campingu, zwyczajnie środkowe wybrzeże
Kalifornii nigdy nie rozgrzewa się do czerwoności, więc trudno tam uświadczyć
typowy sezon, a nawet jeśli takowy istnieje, to nie wypada on we wrześniu. I w
efekcie 70 metrów podłogi 100 metrów od oceanu nie kosztuje tam więcej niż
namiot w Yosemite.
Słońce zatonęło w wielkiej wodzie zostawiając
jedyne światło w okolicy samochodom rozjeżdżającym plażę. Było to jedno z
niewielu już miejsc w Stanach, gdzie wciąż można zjechać terenówką nad sam
ocean i pomknąć po piasku jak starzy kowboje wierzchowcami. Patrzyliśmy na to
znad piknikowego koca z lekkim powątpiewaniem, ale w porę uciekliśmy myślami od
próby oceniania innej kultury miarą własnych przyzwyczajeń. Niech Amerykanie
kultywują swoje tradycje, niech nie narzucają ich nam i niech bronią się twardo
przed poprawnością z Europy. I niech żyją potężne silniki niezgrabnie wielkich
fur, tak im dopomóż legislaturo.
Kolejnym odkryciem ze środkowej Kalifornii były
wielkie apteki z drive through. W Polsce mamy aptekę na każdym rogu, do tego co
najmniej tyle samo monopolowych, gdzie również kupimy lek na wszystko.
Amerykanie może nie mają tak blisko po dobrodziejstwa medycyny, ale
przynajmniej mogą po nie podjechać nie wysiadając z samochodu. Poproszę
aspirynę i frytki. Tak, w zestawie z zabawką. To był chyba moment, w którym
naprawdę złapaliśmy bakcyla tej podróży, przemieszczania się niemal każdego
dnia, niedbałego rozpakowywania i wrzucania z powrotem wszystkiego do bagażnika
i dojadania w drodze lodów Ben&Jerry odłożonych dzień wcześniej „na później”
do zamrażalki. Chcieliśmy wiedzieć co będzie dalej, bo przed nami malowało się Los
Angeles z Venice i Hollywood, a później Kanion i Vegas, a jak wiemy z filmów i
seriali, tam dopiero dzieje się magia.
USA Trip - część III
USA Trip - część II
USA Trip - część I
0 komentarze:
Prześlij komentarz