9 grudnia 2010

Zima nie puka do moich okien

Ani do drzwi też nie puka. Czasem zapuka któraś z Czeszek, żebym pomógł im coś przetłumaczyć lub by poprosić o jakiś ukradziony z internetu film. Bo, jak to powiedział ktoś bystry, samochodu bym nie ukradł, ale gdybym mógł to ściągnąłbym go z internetu. Czy po polsku słowo "internet" powinniśmy pisać z wielkiej litery? W każdym razie nie na moim blogu. Tu jestem nieomylny.

Grudzień zastał mnie smarkającego w chusteczkę i wypluwającego płuca po taplaniu się na świeżym powietrzu w jacuzzi na Maderze. Może to w połączeniu z chodzeniem po górach w deszczu sprowadziło na mnie przeziębienie, ale gdybym mógł i tak bym to powtórzył. I jeśli chodzi o wycieczkę na tę portugalską wyspę, to napiszę tylko tyle, że wprawdzie erasmus to nie tylko nauka i obowiązki, ale tym razem kurwa przesadziliśmy. I nie chodzi nawet o krajobrazy, kolejne odbierające mowę widoki, czy też nocne wyprawy nad ocean i zalewające wszystkie suche nitki w naszych ciuchach sztormowe fale, ale czterogwiazdkowy hotel, gdzie wieczorami na dachu patrząc na Atlantyk moczyliśmy nasze zgrabne tyłki w wodzie z bąbelkami (po czesku vizivka s bublinkami) to już gruby nietakt w stosunku do odczuwających boleśnie kryzys Europejczyków. Mamy usprawiedliwienie, że dawno po sezonie i loty tanie, ale pewnie jak to czytacie i tak szargają wami wątpliwości czy podacie mi rękę po powrocie do Polski.

Zima nie staje na mojej drodze. Zastępuje ją deszcz i ludzie z nieprzyzwoicie dużymi parasolami, jakby nie mogli kupić sobie kurtki z kapturem. Lizbonia pomimo temperatur bliskich dwudziestu stopni Celcjusza spływa deszczem. Omijanie rzek, które atakują moje buty, to umiejętność szlifowana z każdym spędzanym tutaj dniem. Co powien czas zabawę uatrakcyjnia jakiś bezmyślnie nieuważny kierowca pojący moje spodnie deszczówką spod kół. Nie skarżąc się dalej taszczę torbę z zakupami. Jutro na obiad będą steki wołowe, żaden Portugalczyk nie odbierze mi tej przyjemności. I tak bardziej obawiam się parasoli wtykanych w moje oko przez przechodniów, których wcale nie chciałbym poznawać. A robią to jakbyśmy kumplowali się od dzieciństwa i w ten sposób przekazywali sobie pozdrowienia. Rozhasali się od kiedy przyjechałem tu i poprosiłem o ciepłe przyjęcie. Mimo tego- o zgrozo- nie dosięgam tu szczytów irytacji. Oczywiście, drażni mnie, że w metrze nie mogę płacić kartą inną niż portugalska, że trąbienie to tutejszy narodowy sport i że kolejny znajomy został okradziony w Starbucksie, ale to wszystko nie zostawia plam na mojej psychice jak to miało miejsce w Hiszpanii. Coś za coś, bo sąsiedzi zza miedzy są bardziej wyraziści (nie rymować z zajebiści) i to ich muzyki wciąż słucham w wolnych chwilach, ale podoba mi się tutejszy sznyt, który zabrania przeszukiwać mój plecak w markecie i który każe uśmiechać się gdy coś zamawiam w knajpie.

A ja za polską zimą i tak tęsknię. Lubię ten pierwszy atak śniegu, który kompletnie paraliżuje miasto. Ile byście nie narzekali to u nas i tak starają się coś z tym robić. Garstka puchu paraliżuje brytyjskie lotniska, zamiecie demolują portugalskie miasteczka na północy, a Irlandczycy przestają chodzić do pracy, bo zasypało im drogi. Wy toczycie z zimą walkę, ja liczę, że ona pokaże mi swe najgroźniejsze oblicze kiedy tylko wyląduję na Okęciu i upewnię sie, że wszystkie wina, które przywiozłem doleciały całe.


0 komentarze: