10 grudnia 2010

Nie będzie steków

A jednak zamiast przeznaczyć mięso na obiad zdecydowałem założyć je na siebie na koncert Lady Gagi, bo reszta ciuchów leży nieuprasowana. Może to przekona miss Germanottę do zaproszenia mnie na backstage.
Czytaj więcej

9 grudnia 2010

Zima nie puka do moich okien

Ani do drzwi też nie puka. Czasem zapuka któraś z Czeszek, żebym pomógł im coś przetłumaczyć lub by poprosić o jakiś ukradziony z internetu film. Bo, jak to powiedział ktoś bystry, samochodu bym nie ukradł, ale gdybym mógł to ściągnąłbym go z internetu. Czy po polsku słowo "internet" powinniśmy pisać z wielkiej litery? W każdym razie nie na moim blogu. Tu jestem nieomylny.

Grudzień zastał mnie smarkającego w chusteczkę i wypluwającego płuca po taplaniu się na świeżym powietrzu w jacuzzi na Maderze. Może to w połączeniu z chodzeniem po górach w deszczu sprowadziło na mnie przeziębienie, ale gdybym mógł i tak bym to powtórzył. I jeśli chodzi o wycieczkę na tę portugalską wyspę, to napiszę tylko tyle, że wprawdzie erasmus to nie tylko nauka i obowiązki, ale tym razem kurwa przesadziliśmy. I nie chodzi nawet o krajobrazy, kolejne odbierające mowę widoki, czy też nocne wyprawy nad ocean i zalewające wszystkie suche nitki w naszych ciuchach sztormowe fale, ale czterogwiazdkowy hotel, gdzie wieczorami na dachu patrząc na Atlantyk moczyliśmy nasze zgrabne tyłki w wodzie z bąbelkami (po czesku vizivka s bublinkami) to już gruby nietakt w stosunku do odczuwających boleśnie kryzys Europejczyków. Mamy usprawiedliwienie, że dawno po sezonie i loty tanie, ale pewnie jak to czytacie i tak szargają wami wątpliwości czy podacie mi rękę po powrocie do Polski.

Zima nie staje na mojej drodze. Zastępuje ją deszcz i ludzie z nieprzyzwoicie dużymi parasolami, jakby nie mogli kupić sobie kurtki z kapturem. Lizbonia pomimo temperatur bliskich dwudziestu stopni Celcjusza spływa deszczem. Omijanie rzek, które atakują moje buty, to umiejętność szlifowana z każdym spędzanym tutaj dniem. Co powien czas zabawę uatrakcyjnia jakiś bezmyślnie nieuważny kierowca pojący moje spodnie deszczówką spod kół. Nie skarżąc się dalej taszczę torbę z zakupami. Jutro na obiad będą steki wołowe, żaden Portugalczyk nie odbierze mi tej przyjemności. I tak bardziej obawiam się parasoli wtykanych w moje oko przez przechodniów, których wcale nie chciałbym poznawać. A robią to jakbyśmy kumplowali się od dzieciństwa i w ten sposób przekazywali sobie pozdrowienia. Rozhasali się od kiedy przyjechałem tu i poprosiłem o ciepłe przyjęcie. Mimo tego- o zgrozo- nie dosięgam tu szczytów irytacji. Oczywiście, drażni mnie, że w metrze nie mogę płacić kartą inną niż portugalska, że trąbienie to tutejszy narodowy sport i że kolejny znajomy został okradziony w Starbucksie, ale to wszystko nie zostawia plam na mojej psychice jak to miało miejsce w Hiszpanii. Coś za coś, bo sąsiedzi zza miedzy są bardziej wyraziści (nie rymować z zajebiści) i to ich muzyki wciąż słucham w wolnych chwilach, ale podoba mi się tutejszy sznyt, który zabrania przeszukiwać mój plecak w markecie i który każe uśmiechać się gdy coś zamawiam w knajpie.

A ja za polską zimą i tak tęsknię. Lubię ten pierwszy atak śniegu, który kompletnie paraliżuje miasto. Ile byście nie narzekali to u nas i tak starają się coś z tym robić. Garstka puchu paraliżuje brytyjskie lotniska, zamiecie demolują portugalskie miasteczka na północy, a Irlandczycy przestają chodzić do pracy, bo zasypało im drogi. Wy toczycie z zimą walkę, ja liczę, że ona pokaże mi swe najgroźniejsze oblicze kiedy tylko wyląduję na Okęciu i upewnię sie, że wszystkie wina, które przywiozłem doleciały całe.

Czytaj więcej

2 grudnia 2010

Na południe (II)

Zebraliśmy nasze manatki, upchaliśmy je niedbale w bagażniku i ruszyliśmy dalej. W tamtej części Portugalii znaleźć ładną plażę jest nawet łatwiej niż na ulicach Lizbony kupić kokę od opalonych panów zza morza. Musieliśmy się więc pilnować, by na którejś z nich nie stracić zbyt wiele czasu. Mimo że listopad hulał już po naszych kalendarzach, to wciąż słońce zachęcało do spędzenia kilku chwil wśród szumu oceanicznych fal. Opalanie się o tej porze roku jest równie niespotykane jak  dzień bez przenikliwej uwagi Jarka K. (zauważyliście, że Józef K. z Kartoteki miał te same inicjały?! albo że benzyna w Portugalii podrożała?!) na temat otaczającej was rzeczywistości. Mój rap i moja rzeczywistość wyniosły się tam, gdzie Diabeł powie dobranoc dopiero po kąpieli w oceanie i wypiciu butelki dobrego taniego wina. Wcale nie potrzebuję śpiewu syren ani polskich tap madl w bikini żeby w podróży czuć się spełnionym, wystarczą te widoki i smak każdej chwili spędzonej w nowym zapierającym dech w rozprutej piersi miejscu.

Tnąc Algarve wzdłuż wspęliśmy się na najwyższy szczyt w okolicy. Na prawo ocean, na wprost ocean, na lewo teren zajety przez NATO. To jeszcze zbyt mało by krzyczeć popularne tu "Portugalia poza NATO", ale historia o śmiertelnym wypadku spowodowanym przez wysłannika NATO (sprawca oczywiście uniknął konsekwencji), daje już prawo do wykrzykiwania Wolna Portugalia, Niech żyje Republika i Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz.

Trzęsienie ziemi z 1755 przetrąciło także najważniejsze miasteczka na południu, więc niekiedy zamiast szukać klimatycznego centrum rozglądaliśmy się za niedrogim śniadaniem w przyjemnej kawiarni. A wieczorem wypatrywaliśmy plaży, na której dziewczęta mogły spełnić swoje marzenia. I nie chodzi o noc ze mną, a o przespanie się na plaży. W listopadzie. Przygotowały się do tej atrakcji znacznie lepiej niż ja, stąd dobrowolnie zgłosiłem się na ochotnika przy pilnowaniu w świetle księżyca naszego pojazdu. Nocowanie w samochodzie przy plaży ma swoje zalety dopóki chłopaki z Guardia Nacional zamiast pukać swoje żony nie pukają w wasze okno, jakbym to ja byl winny ich późnej zmianie. Fuck off, powiedziałem lub pomyślałem i poszedłem spać dalej. Nikt mnie już więcej nie niepokoił, a rano mogłem wraz z dziewczętami skosztować skradzionych wcześniej pomarańczy i z jednym przymkniętym ze zmęczenia okiem poprowadzić naszą wycieczkę dalej.

Wreszcie dotarliśmy pod hiszpańską granicę. Koniec terytorium portugalskiego na południu przypomina północno-zachodni kraniec Polski. W sposób naturalny wyznacza go rzeka. Zanim się przez nią przeprawiliśmy zjedliśmy jeszcze smaczną kolację w lokalnej knajpie (niedosmażone fragmenty ryby nie zrobiły mi krzywdy) i przespaliśmy się w hostelu w miasteczku Vila Real de Santo Antonio. Może nie był to Hotel California i nie spały tam dziewczęta w złotej bieliźnie, ale nie żałuję żadnej chwili snów o potędze, które mnie tam spotkały. Następnego dnia odbyłem przyjemną sentymentalną podróż do hiszpańskiego Ayamonte. Minęliśmy jedną rzekę, jedną granicę, jedną strefę czasową i wkroczyliśmy w inną, wbrew opiniom wielu, kulturę. Zjedliśmy andaluzyjskie śniadanie (tostowane pieczywo z pastą pomidorową i oliwą, a do tego kawą cortado, wybrałem kasę z bankomatu mojego banku, obejrzeliśmy gdzie przygotowuje się churros con chocolate i machnęliśmy sobie pożegnalne zdjęcie, by powoli wracać do tymczasowych domów w Lizbonie.

Na dzień dobry sunąć wzdłuż hiszpańskiej granicy i słuchając andaluzyjskiego radia (Portugalczycy jeśli chodzi o stacje radiowe są sto lat nawet za Marokańczykami z Madrytu) zahaczyliśmy o niesamowicie położoną Mertolę. Portugalia zamiast szczycić się takimi miasteczkami, chwali się kolejnym hat-trickiem Cristiano Ronaldo. A żadna bramka chłopaka z Madery nie odda tego co można zobaczyc ze szczytów warownej twierdzy w tej małej mieścinie nieopodal granicy z Hiszpanią. Dlaczego wschodni sąsiedzi potrafią rozreklamować na cały świat wioski, w których kichnął Don Kichote, a Portugalczycy nie umieją walnąć pięścią w stół i powiedzieć: nasze historyczne miejsca są lepsze niż niejedna blond-Czeszka! Pewnie z tego samego powodu Polacy nie przekażą światu, że Bieszczady to miejsce must see na liście szanującego się podróżnika, a Rumuni że Fogarasz wysyła niejedne pełne turystów pasma górskie w Europie na wizytę do specjalisty od wizerunku. Tego dnia, poza Mertolą, postanowiliśmy dotrzeć także do dziko położonego i tajemniczo brzmiącego Pulo do Lobo. Zjechaliśmy z głównej drogi i podążaliśmy w kierunku czarnych chmur, które spowiły całą okolicę. Im dalej, tym większe mieliśmy wątpliwości czy nie pożre nas ta ciemna otchłań. Gdybym miał napisać scenariusz horroru to taki początek byłby wymarzony dla potencjalnego przeboju kinowego. Tym bardziej, że na końcu naszej drogi natknęliśmy się na bramę i informację o możliwości wjazdu na teren tego rezerwatu pod warunkiem zamknięcia za sobą przejazdu. Ani dzikie zwierzęta, ani hordy żywych trupów lub duchy minionych pokoleń nie niepokoiły jednak naszych popsutych erasmusem istnień. Zamiast tego na miejscu odnaleźliśmy dziewiczy zakątek z urokliwie położonym wodospadem i rwącą rzeczką przedzielającą dwa pasma ciągnących się dalej wzgórz. Wcale nie chcieliśmy  ruszać stamtąd dalej. Ale stęsknione naszą nieobecnością lizbońskie pokoje czekały. Na koniec podróży obejrzeliśmy (głównie dzięki długim światłom w wypożyczonym Seacie z silnikiem turbo, co podkreślał oddający nam kluczyki pracownik) jeszcze tajemne kamienne kręgi koło Evory. Tam właśnie ówcześni magicy wpadli na pomysł stworzenia Frankensteina, zbudowania wieży Babel i upublicznienia studentom Facebooka. Dalej już tylko bramki z opłatami za wjazd na most w kierunku Lizbony spowolniły nasz powrót do portugalskiego miasta grzechu. Jakby taka podróż nie mogła trwać wiecznie.

Ale grunt, że co by nie mówili o temperamencie portugalskich kierowców, to dopóki warszawiak jest za kółkiem to nas nie dogoniat
Czytaj więcej

24 listopada 2010

Na południe (I)

Wycieczka wzdłuż wybrzeża Alentejo i Algarve była udana. Nawet pomimo tego, że dziewczęta, z którymi podróżowałem odmawiały robienia tych wszystkich rzeczy, które wykonują modelki na teledysku Chica Bomb.  Byłem jedynie ich kierowcą, biednym żuczkiem wmanewrowanym w te polskie machlojki. Jak wymagały rzeczy niemozliwych to realizowałem je dla nich, jak kradły pomarańcze, to kryłem je jakby były moimi dziewczynami, a gdy kazały mi jechać szybciej ciąłem portugalskie wiejskie dróżki jak szalony biorąc konsekwencje na własne barki. Testowały mnie i nasz pojazd do granic możliwości. Gdyby nie mój zdrowy rozsądek niechybnie skończylibyśmy na jakimś drzewie lub w przygranicznej rzece. Już pierwszego dnia przeżyliśmy zamach na nasze auto. Gdyby włóczęga, który zamachnął się na nas swoją laską był mistrzem rzutu w dal, pewnie dziś bylibyśmy ubożsi o dziesiątki euro, bo ubezpiecznie all inclusive oznacza w Portugalii wszystko poza ochroną lusterek, szyb, opon, dachu i wnętrza pojazdu. To tak jakby wasz hotel all inclusive obejmował ściany i sufit, ale nie łóżka, łazienkę i bar koło basenu. Wcelujcie cwaniaki w samochód jadący z naprzeciwka i nie rozbijcie żadnego szkła w swoim aucie! Odebrano nam prawo do zabawy, do wygłupów i do jazdy po pijaku. Musieli prowadzić najlepsi, musiałem prowadzić ja. Odbierając samochód otrzymałem znów pełnię władzy w rękach i nogach. Mogłem trąbić, jak ci wszyscy pod moimi oknami, nie stać mnie było na luksus sprzedania się, musiałem wkupić się do tej zupełnie nieelitarnej, jak mogłoby się wydawać grupy. Każde wydane euro było tego warte.

Zatrzymywaliśmy się wszędzie tam, gdzie urzekły nas widoki, śniadania jadaliśmy na plaży, a spaliśmy tam gdzie nam się spodobało. Czułem się jak warszawski yuppie, nawet jeśli czasem myliśmy się w centrach handlowych i kręciliśmy nosem na ceny noclegu. Obraliśmy władzę nad światem, budziliśmy się i wciąż śniliśmy nas sen. Reszty nie trzeba, wołały moje współtowarzyszki kupując bułki za 2 euro, slońce zachodziło kiedy chcieliśmy, koniec świata zjawiał sie tam gdzie potrzebowaliśmy, a krzaki żeby się wysikać wyrastały tuż przed nami.

Wybrzeże na południe od Lizbony różni się znacznie od tego w najbardziej turystycznej części Portugalii, czyli w Algarve. Mimo wszystko, tak dawno po sezonie ani tu, ani tam nie towarzyszyło nam wielu innych turystów. Anglicy wrócili chlać na wyspy, Niemcy obmyślać plany trzeciej wojny światowej do Berlina, a Hiszpanie pławić się w swojej wyjątkowości do swoich autonomicznych regionów. Pierwszej nocy dotarliśmy do Sagres. Tak jak tamtejsza latarnia morska ma wskazywać drogę żeglarzom, tak nam wskazali nocleg pijaczki z lokalnego baru. Plaży i oceanu nikt nam nie wskazał, sami na nie przypadkiem wpadliśmy, to jest prawdziwy kraniec Europy, czarna noc spuściła zasłonę tak szczelną na całą okolicę, że następny dzień przyniósł wiele niespodzianek. Dla takich momentów się podróżuje, żeby rano wychylając się z typowego portugalskiego białego domku, na którym widnieje nazwisko zamieszkującej go rodziny, przekonać się, że mieszkamy jeden rząd domów od piaszczystej plaży otoczonej z dwóch stron wysokimi klifami. My raczyliśmy się tam śniadaniem, a gromada amatorów surfingu szalała przed nami na oceanicznych falach. To jest życie, "możesz mieć w dupie czy rządzi Kaczyński czy Tusk".  Kawałek dalej przy Cabo de Sao Vicente nawet ci z kamieniem zamiast serca czuliby, że znaleźli sie na końcu świata i że fale rozbijające się o skały proszą jedynie o przypływ który pozwoli im zalać wędkarzy polujących z narażeniem życia na lokalny skarb, czyli pożywienie wielu portugalczyków- dorsza. Pobliskie broniące się przed turystyką miasteczka robią wszystko, by odgonić ze swoich terenów multimilionerów gotowych do zainwestowania ich petrodolarów w sieć hoteli, które niechybnie zburzyłyby harmonię tamtejszego wybrzeża. Nikt tam nie wyczekuje nadejścia dwudziestego pierwszego wieku.

cdn. po powrocie z Madery.
Czytaj więcej

Lizboński teleekspres (II)

Ostatnio w czasie kampanii wyborczej zapewne znowu kandydaci do rad gmin, powiatów, miast i galaktyki wyskakiwali z waszych lodówek i tupperwarów, w których trzymacie obiadki na następny dzień, by przekonać was, że tym razem to już naprawdę spełnią swoje obietnice. Ja poza przyrządzaniem krewetek nadrabiałem zaległości zdjęciowe i gnębiłem was swym wizerunkiem tylko w sieci, niczego przy tym nie obiecując. Dodatkowo niosłem dopingiem Cristiano Ronaldo, Naniego i ich kolegów tak skutecznie, że aż stłukli bez litości w meczu towarzyskim Mistrzów Świata. Od dziś z czystym sumieniem mogę mówić, że w każdym meczu, na którym z trybun oklaskiwałem Portugalczyków, ci rozbijali Hiszpanów 4:0. Tak, jestem jednym z ojców ich sukcesu. Wygraliśmy. I tak samo wygramy za 15 lat, kiedy wreszcie przejmę władzę w Lechistanie. W zakładach bukmacherskich możecie już obstawiać czy uczciwie zostanę przez was wybrany na prezydenta, czy będzie musiało dojść do przewrotu wojskowego, w wyniku którego zostanę mianowany Imperatorem i przeniosę Polskę (wraz z krzyżem) na Hawaje. Lepiej zacznijcie już teraz zbierać na deskę surfingową i porządne okulary przeciwsłoneczne. A o resztę sam zadbam.

Poza snuciem planów na przyszłość wziąłem też czynny udział w wyprowadzaniu Portugalii z NATO. Mój wkład w tę inicjatywę (zjawienie się na bezpłatnych koncertach odpalonych z tej okazji) zapewne okaże się kluczowy, ale wstrzymajmy się z komentarzami i pozwólmy, że historia to oceni. Jak na rewolucjonistę, w którego rolę zostałem podstępnie wmanewrowany, idea ta jest mi nieprzyzwoicie obojętna. Nie stanąłem na czele pochodu i nie przerwałem szczytu NATO, ale jeśli Portugalczycy zaoferują mi możliwość posłuchania muzyki na żywo na dobrym poziomie, to mogę ich nawet wesprzeć duchowo w wyprowadzeniu narodu ze stanu saudade, czyli uczucia nostalgii, dzięki której powstaje Fado. Tak oto podpisałem akt sprzedaży samego siebie, zostałem towarem, w statystykach reprezentuję polski eksport, jestem brany pod uwagę w zestawieniach bilansu handlowego. Dziś rozpoczyna się w Portugalii strajk generalny i tam też mimowolnie odegram epizod, bo nie skorzystam z nieczynnej tego dnia komunikacji miejskiej. Podobno benzyna w bakach rządowych limuzyn też zamierza strajkować i premier Jose Socrates płacze w kącie rozważając obcięcie swojej pensji, gdyż w związku z zaistniałą sytuacją nie ma pomysłu jak dotrzeć do pracy. Taką mu kłodę lud pod nogi rzucił.

Pękają fundamenty zaufania pośród portugalskiego społeczeństwa. Nie z tego powodu jednak wczoraj późno wieczorem ewakuowano w pośpiechu studentów z akademika "mojej" lizbońskiej uczelni. To ściany budynku obok zaczęły się rozchodzić i grożąc zawaleniem zmusiły władze do wyprowadzenia wszystkich z najbliższego otoczenia sąsiedniej rudery. Tymczasowo bezdomnym owiniętym w koce wygnańcom pozwolono dziś pojedynczo wrócić i powynosić część rzeczy. Resztę tygodnia spędzą w hostelu, a co później to nikt tu nie ma pojęcia. W tym kraju nie planuje się na więcej niż pięć dni do przodu. To wszystko wina saudade!
Czytaj więcej

17 listopada 2010

Modliszki ze Strasburga

Nie ma sensu przekonywanie was, że życie erasmusa nie zawsze jest usłane rumem z colą, że nawet wyjście do fryzjera może skończyć się tragicznie, bo nigdy nie wiesz, w którym momencie fryzjerka... dobra, skończcie z tym feminizmem, to kobiety zazwyczaj ścinają włosy, sprzątają zarzygane toalety w klubach i podają mi świeże bułki w piekarni. Cieszcie się, że w naszej kulturze to nie wasi ojcowie decydują za ile kóz oddać was synowi potentata naftowego lub który maharadża przyjmie was łaskawie jako swą siedemnastą żonę. W odwecie samice modliszki odgryzają swym kochankom głowy, więc poniekąd w przyrodzie równowaga zostaje zachowana. A wracają do mojej głównej myśli, nigdy nie wiecie kiedy fryzjerka w Portugalii z waszej desperackiej gestykulacji wywnioskuje, że wraz z grzywką ma wyciąć wam ucho lub wsadzić nożyczki w oko. Klient nasz pan, dziesięć euro za tę usługę i następnym razem z podobnymi zachciankami proszę udać się do salonu obok. I tak nadal będziecie twierdzić, że tu wszystko uchodzi nam płazem. Jechałeś bez biletu? Ukradłeś butelkę wina? Zastrzeliłeś policjanta i dwóch świadków zdarzenia? Frazą, którą każdy opanował tu do perfekcji "I'm sorry, I'm an Erasmus student" wymigamy się od  wszystkiego. Każdy wybryk ujdzie nam płazem. Nie wiem, może macie rację. Kto jak nie my chodziłby i zostawiał w różnych przemianowanych na kluby spelunach te wszystkie banknoty z mapką Europy, za które w Somalii możnaby wyżywić przez miesiąc całą partyzantkę? Kto inny wypożyczałby te samochody bez ubezpieczenia i kto płaciłby 300 euro za pokój, za który Portugalczyk zapłaciłby połowę? Ale mimo tego Erasmus przypomina, że prawdopodobnie nie mamy tylu żyć co koty i nie wszystkie szaleństwa wtorkowej, czwartkowej, piątkowej i sobotniej nocy zostaną nam wybaczone. Pierwszy z wyścigu o tytuł Hardkora roku (czyli że jeśli dziś nie piję, to znaczy że wypijam butlę sangrii i dwa piwa) odpadł Turek, któremu czerwone plamy na ciele dały znać, że właśnie wysiada mu wątroba. Tego nie było w folderze informacyjnym na temat Erasmusa! Miało być międzynarodowe towarzystwo, uznane dzieła w muzeach i dobre sztuki na ulicach, ale kto do cholery kazał nam dać nam całkowitą wolność i alkohol po kilka euro za litr?! Wielu wam tego nie wybaczy, wy nieczułe biurokratyczne mendy ze Strasburga!

Czytaj więcej

16 listopada 2010

Wszyscy Święci w Lizbonie

Na relację z wycieczki na południe przyjdzie nam wszystkim jeszcze trochę poczekać, sam nie mogę się jej doczekać! Podobno chcielibyście częstszych wpisów. Pogadam z tym gościem, który przygotowuje mi teksty, ale nie spodziewałbym się za wiele. Ten blog nigdy nie miał z demokracją zbyt wiele wspólnego, był od zawsze miejscem kultu jednostki. Dlatego na tej stronie można mieć w dupie tolerancję, ekologię i zakaz palenia w miejscach publicznych. Tu jedynie trzeba kochać Pana Google'a, który zgodził się nas wydawać.

W dniu Wszystkich Świętych poza tym, że z niepokojem zanotowalem, iż jesień nie przychodzi, liście nie żółkną i temperatura nie spada, to w kilka osób wybraliśmy się też na najważniejszy lizboński cmentarz. Cofamy się o 180 lat i patrzymy na Lizbonę, w której nawet najstarsi śpiewacze fado nie pamiętają już spustoszenia miasta z 1755 r (o czym za chwilę). Epidemia cholery przekracza kolejne granice i wreszcie wgryza się w portugalską stolicę. Ludzie umierają masowo, nie wiadomo już gdzie wbijać łopatę, by pozbyć się rozkładających cial, prawdziwych bomb biologicznych o jakich marzą dzisiejsi terroryści. Biedni czy bogaci, wszyscy muszą gdzieś zostać jak najszybciej pogrzebani. Miasto wyznacza miejsce w dzielnicy Prazeres. Cmentarz z uwagi na położenie będzie nosił zatem przewrotną nazwę Cmentarza Przyjemności. Jakby w przeprosinach od władz zmarli otrzymują teren na wzgórzu, z którego roznosi się piękny widok na rzekę, a w późniejszych latach także na most Salazara (dziś 25 de Abril) i na wzorowaną na Rio de Janeiro figurę Chrystusa (też pomysł dyktatora Salazara).

Dziś zbyt wielu żywych na wspomnianym cmentarzu nie uświadczysz. 1 listopada łatwiej kupić pieczone kasztany niż znicze. Nie ma polskiej gorączki biegania po grobach, garstka ludzi szwęda się pomiędzy grobowcami. Zamiast podświadomie chłonąć historię pochowanych tam ludzi, kroczy się przez wymarłe miasto co pewien czas odwracając się za siebie i sprawdzając czy z żadnej rozpadającej się trumny ktoś na nas nie wygląda. Bo trumny i skrzynie z prochami umieszcza się na półkach wielkich grobowców, z których wiele ma porozbijane szyby albo wręcz jest otwartych. Spacerowanie w tej scenerii wciąga, zostaliśmy aż do zamknięcia i niezadowolony portier otwierając nam bramy przy wyjściu pouczał, do której żywym można się tu zjawiać. Po siedemnastej okolica należy do miejscowych, ci z bogatszych rodów wychodzą integrować się do tych pojedynczo pochowanych pod południową ścianą, potem razem idą posmakować wielkiego świata do zasłużonych dla Portugalii żołnierzy, poetów i literatów, by skończyć na najlepszym lokalnym afterze u strażaków, którzy zginęli na służbie. Przejdźcie się na Prazeres, a zrozumiecie, że to miejsce ma swoje reguły i za życia nie jesteście tam pożądanymi gośćmi.

W Portugalii od dawna Święto Zmarłych ma podwójne znaczenie. Znów przenieśmy się do odległych czasów. Mamy poranek 1 listopada 1755 roku, mieszkańcy Lizbony tłumnie zjawiają się na mszach za przodków, mogą też dziękować opatrzności, że ich miasto jest ważnym ośrodkiem handlu, kultury i stacją przesiadkową do zamorskich kolonii. Do końca dnia wiele się zmieni. Trzęsienie ziemi i idąca za nim fala tsunami niszczą niemal całe miasto i dużą część atlantyckiego wybrzeża, aż po samo południe kraju. Pod gruzami kościołów i domów zostaje pogrzebanych około stu tysięcy ludzi. Unikalne dla historyków literatury i sztuki zbiory przepadają na zawsze. Po wielkim pałacu królewskim zostaje jedynie pusty plac, przy którym dziś znajduje się stacja metra zwana, a jakże, Teren Pałacu. Płonie również królewski szpital, uwaga, "Wszystkich Świętych". To co ocalało, to przede wszystkim najstarsza dzielnica miasta, już wtedy zamieszkała głównie przez biedotę, klimatyczna Alfama i kilka ścian niektórych ówczesnych budowli, gdzie do dziś można poczuć smak chwili tamtych wydarzeń.

Taką podróżą w głąb tragicznej historii Lizbony uczciłem dzień Wszystkich Świętych. Polski Dzień Niepodległości uczciłem pizzą i kacem, ale tę historię opowiadam tylko przy piwie.
Czytaj więcej

26 października 2010

To wina Porto

Ostatnio pojechałem kolejny raz do Porto. I wiecie co? Siedziałem nad brzegiem rzeki Douro i zastanawiałem się nad życiem. Ten brzeg naprawdę nastraja na takie przemyślenia. Może to wszystkie wspomnienia z Porto, jakie przez kolejne wizyty tam nagromadziły się w mojej głowie, może to sam urok tego miasta, ten widok na ponad 130 letni most Maria Pia wybudowany przez firmę Jego Wspaniałości Gustawa Eiffle'a, albo zwyczajnie w ten nastrój wprawiło mnie wino Porto, którego piwnice mieszczą się po tej samej stronie rzeki, w miasteczku zwanym Vila Nova de Gaia. Popatrzyłem na tych zainspirowanych widokiem malarzy, na fotografów-amatorów, na parę młodą, która uwieczniała swoje oblicze tuż przed wypowiedzeniem magicznego "Tak" i kogoś mi tam brakowało. Nie było pośród tych ludzi prawdziwych alkoholików. Nie tych zaplutych i śmierdzących pijaczyn, ani upijających się od święta uzurpatorów, którzy na codzień spędzali długie godziny na nauce finansów i bankowości. Brakowało tych prawdziwych magistrów życia i wolnego czasu, posiadaczy nie mieszczących się w głowie historii, byłych kochanków tutejszych królewn i aktualnych władców ludzkich dusz, zwłaszcza tych które zaglądają w te strony nie tylko po to, by pozować do zdjęcia z zachodzącym w ocean słońcem. Trudno znaleźć takich, którzy za kilka łyków wina opowiedzą kawał swojego życia i sprzedadzą w nim swoje najważniejsze przemyślenia. I może dowiedzielibyśmy się z nich jakich błędów nie popełniać, których serc nie łamać i jakich granic nie przekraczać. Tych ludzi nie ma, wynieśli się w cieplejsze rejony, być może okupują kalifornijskie plaże lub, co bardziej prawdopodobne, lokalne cmentarze. Są anonimowi, choć za życia mogli być chodzącymi legendami i wprawiać tutejszych wędrowców w zadumę. Ich nie było, a my piliśmy wierząc, że mamy w sobie odrobinę ich klasy i godności. Zaszło słonće i chłód dał się we znaki naszym kościom, ale zostaliśmy tam, bo Porto rozgrzewało nasze dusze. I czuliśmy się rozbitkami, artystami, a przede wszystkim marzycielami. Żałowaliśmy, że nie jesteśmy kimś innym i cieszyliśmy się, że jesteśmy własnie tam. Bo takie jest to miasto.
Czytaj więcej

21 października 2010

Chłopaki nie płacą!

Zbliża się szósta rano, a do wschodu słońca daleko. Jeśli wstajesz w Portugalii o świcie, to znaczy, że budzisz się przed dziewiątą. Ten przypadek rzadko dotyczy mnie. Za to dość dobrze poznałem tutejsze autobusy nocne. Wsiadam po udanej imprezie do jednego z nich, a wraz ze mną kilku innych studentów, a także spora grupa aktywu pracującego, który zresztą ze zrozumieniem oddaje nam wolne miejsca siedzące. Oni będą zmęczeni dopiero za kilka godzin, my padamy z nóg już teraz. Zgodnie z zasadami wchodzę od strony kierowcy i przykładam swój bilet miesięczny do elektronicznego kasownika. Bilet wygasł. Racja, doładowałem go dokładnie 31 dni temu. Trudno. Poznałem już miejscowe zwyczaje, więc zachowując kamienną twarz przechodzę wgłąb autobusu. Lady Gaga układając swój przebój Poker Face musiała mieć na myśli takie sytuacje, bo tylko nie zdradzający niczego wyraz twarzy ratuje przed płaceniem (mnie przed zapłaceniem za jej koncert nie uratowało nic). W takich sytuacjach po porfel w Lizbonie sięgają jedynie najuczciwsi i turyści (zadziwiające jak pokrywają się obie te grupy ludzi). Po mnie na pokładzie melduje się wielu takich, którzy udają, że do kasownika przykładają cokolwiek, choćby samą dłoń i tacy co w ogóle nie przykładają niczego- ci są najtwardsi, lizbończycy z dziada pradziada. Jak ma się szczęście to trafi się też na takiego cwaniaka, który charakterystyczny dźwięk skasowanego biletu imituje sam, za pomocą strun głosowych. Artyści darmowych przejazdów!

Ostatnio niepłacenie wychodzi mi calkiem nieźle. Testuję czujność Portugalczyków i sprawność moich nóg. Mają tu taki klub, w którym na wstępie dostaje się kartę, na którą nabijane jest wszystko: wejściówka, alkohole, uśmiechy kelnerek, no wszystko. O 5 rano nie chciano mi już wyrobić karty, dzięki której obowiązywałyby mnie promocyjne ceny, więc sami widzicie, że mogłem czuć się obrażony. Skumulowałem złość i na koniec imprezy stojąc w długiej kolejce do kasy przy wyjściu skorzystałem ze starej dobrej szkoły przechodzenia przez ulicę, czyli rzut okiem w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo i dałem stamtąd nogę. Ochroniarze akurat kimś się zajmowali, kasjerki uwijały się w pocie czoła podliczając przerażonych wydanymi kwotami klientów. Taśma oddzielająca mnie od wyjścia stanowiła w tej sytuacji formalność. Magnetyczną kartę z rachunkiem bez satysfakcji zachowam na pamiątkę. Tak nie wolno, nawet jeśli jesteś tancerzem waka-waka.

Lizbona nie jest dużym miastem. Tym bardziej absurdalne wydaje się płacenie za pojedynczy przejazd autobusem u kierowcy 1,45 euro, skoro za tyle samo można mieć półtoralitrową sangrię Don Simona. Niewielkie odległości sprzyjają braniu taksówek, ale kasa jest kasą, a sangria sangrią, więc czy tak czy siak, póki ciepło, nawet kiedy nie miałem jeszcze miesięcznego, wolalem poczekać na przystanku. Portugalczycy nie bawią się w rozklady (choć często mają działającą za dnia tablicę z informacją za ile zjawi się następny pojazd), podają jedynie co ile jeździ dany autobus, a przy nocnych nawet takiej informacji nie ma. I tu niespodzianka. Jeżdżą one raz na godzinę (wyruszają ze stacji początkowej o wpół do) i poza ścisłym centrum nie dublują swoich tras. W Warszawie do Międzylesia mam cztery nocne, tu choć mieszkam niedaleko serca miasta, zaledwie jeden. Uwierzcie mi, czekając po imprezie 50 minut na autobus docierasz do odpowiedzi na luki w teorii względności Einsteina, odkrywasz co ma piernik do wiatraka i znajdujesz dowody na to, że Kopernik jednak była kobieta. I żadna sangria nie wynagrodzi ci tego potoku myśli przewalajacego się przez twoją obezwładnioną alkoholem głowę. Dziś wziąłbym taksówkę. Tam jeszcze nie próbowalem nie płacić.
Czytaj więcej

14 października 2010

Lizboński teleekspres (I)

Tym razem przyjrzę się jeszcze raz wydarzeniom, które zaprzątały moją głowę przez ostatnich kilkanaście dni. Będzie jak w pamiętniku nastolatki- krótko, pobieżnie i nieschludnie.

5 października Portugalczycy świętowali stulecie republiki. Jednakże podobnie jak Polska nie byla wolnym krajem po 1945 roku, tak też tutaj demokracja miała swoje lepsze i gorsze momenty i blisko czterdziestoletnie panowanie reżimu wojskowego, na czele którego stał Antonio Salazar, nie miało nic wspólnego z republiką. Co więcej, nawet w taki dzień rzeka (zwana przez tych najbardziej oderwanych od rzeczywistości oceanem), nie przestała śmierdzieć. Gorzej w Lizbonie pachnie tylko nad ranem na Bairro Alto i w metrze w godzinach szczytu.

Przeglądam doniesienia z Polski i zastanawiam się czy wy również umieracie z ciekawości, by dowiedzieć się co król dopalaczy jadł dziś na śniadanie? I czy woli margarynę od masła? Do tej pory tęskniłem za księżniczką melanżu, królem siatkówki i królem CB, ale od niedawna brakuje mi także króla dopalaczy i jego eleganckiego porsche. A skoro jesteśmy przy samochodach to po śmiertelnym wypadku siedemnastu pasażerów i kierowcy jednego busika już nie mam wątpliwości, że jesteśmy narodem wybranym. Jezus musiał być Polakiem. I gdyby żył w Polsce to nigdy nie zostałby niesłusznie skazany na śmierć (to mogłoby mu się przytrafić np. w serialu Prison Break), ale zapewne zginąłby w jakiejś katastrofie. I niesmaczne żarty na bok, ale czasem to co się dzieje u nas w kraju nie mieści mi się w głowie. Także niezbyt ciekawie skończyła swoją erasmusowską przygodę trójka studentów z Wrocławia ginąc z nie swojej winy w wypadku w Portugalii. Mama jednej z koleżanek z kursu dorobiła się kilku siwych włosów próbując dobić się w porannych godzinach do swojej smacznie śpiącej we własnym łóżku córki.

Kilka dni temu przed wejściem do mojego budynku natknąłem się na skarpetkę. Wypoczywała w blasku słońca i zapewne biezwiednie, ale okrutnie, przypominała mi o szarej stópce, która niedawno poszybowala z wiatrem gdzieś na podwórze sąsiadów. Ta z chodnika nie wyglądała jak jej siostra bliźniaczka, więc zostawiłem ją w spokoju i już nigdy więcej nie spotkałem. Wyniosła się bez pożegnania, być może coś więcej wie o niej śpiący kilkanaście metrów dalej w bankomacie bezdomny (pewnie nie opowiadałem wam jak spałem w bankomacie w Pampelunie, ale przecież nie mogę zdradzać wam od razu wszystkiego), a może jest w to zamieszany któryś z patroli przeczesujących okolicę. Nie sądzę, bym kiedykolwiek się dowiedział co tam naprawdę zaszło.

Skończyłem oglądać serial Przyjaciele. Nawet jak zgrywacie twardych skurwieli i macie wyjebane jak Phoebe to i tak wiem, że chcielibyście być jednym z bohaterów tego show. Nic z tego. Życie to nie serial i nawet jeśli wyjeżdżając na Erasmusa do Portugalii zwiększacie swoje szanse na to by nim było, to i tak Jennifer Aniston nie zostanie waszą współlokatorką.

Dziś dzień nauczyciela. Sto lat Chuju i przepraszam za nadużywanie hiszpańskiego na zajęciach, ale to nie ja wymyśliłem, żebyście mieli taki sam język jak nielubiani sąsiedzi i tylko wymowę zmieniliście na taką z pogranicza chińsko-mongolskiego. Trochę was z tym poniosło za daleko, moja szczęka nigdy się nie wygnie dostatecznie by poprawnie wypowiedzieć literkę ê.
Czytaj więcej

2 października 2010

No parla americano

Dzień bardzo cicho zszedł dziś ze sceny, nie pożegnał się nawet, nie silił się też na spektakularny finał. Żaden samolot nie zboczył z kursu i nadal wszystkie spokojnie przelatywały gdzieś nad nami. Żaden z wielu klaksonów za oknem nie okazał się zwiastunem wypadku, choć niejednemu trąbiącemu debilowi bym go życzył. Dzień po prostu się zwinął i nastała noc, która wyslała moje współlokatorki spać, zaś mnie usadowiła przed laptopem, zmusiła do otwarcia wina i nic nie robiąc sobie z konieczności jutrzejszej porannej pobudki, nakazała pisać.

Piszę zatem i ledwie dochodzę do drugiego akapitu, a poduszka już zalana zbyt szybko kończącym się winem. Do tego system XP ostrzega mnie złowieszczo, że zamierza się zrestartować, a Rihanna w głośnikach zapewnia, że mnie kocha. Jakby to mnie nie mialo wystarczająco wybić z rytmu, to jeszcze w pokoju wciąż czuję zapach zjedzonego na obiad popcornu, a wino przypomina mojej głowie, że nie jest sokiem z gumijagód i koncentracji nie poprawia.

W takim stanie świadomości doszedłem do wniosku, że wyjazd na erasmusa powinien być obowiązkowy. Pewnie sądzicie, że pomyślalem o tych wszystkich nieatrakcyjnych studentkach, dla których to jedyna szansa, by sobie poużywać. I wcale się nie myliliście! Jednak znalazłem też lepszy powód. Większość uczestników wymiany (nie jestem jeszcze pewien co oznacza słowo "wymiana" w tym kontekście, ale pewnie chodzi o zamianę przelewającej się przez wały Wisły na trzymetrowe oceaniczne fale) boryka się z tym samym problemem. Śmieciarka wybiera śmieci z kubłów czyniąc niemożliwy hałas. I to w momencie, w którym mialem dojść do punktu kulminacyjnego tego wpisu, do pytania, które frapuje miliony. Jak pogodzić wyjścia na obowiązkowe imprezy we wtorek, czwartek, piątek i sobotę z zamknięciem się w przewidzianym budżecie?! O Boże, zapach tego popcornu jest naprawdę zniewalający, a hałas śmieciarki trudny do zniesienia.

Nie ma wielu alternatywnych dróg postępowania. Wszyscy robimy to samo. Wychodzimy i imprezujemy do rana co najmniej trzy razy w tygodniu. Czwartego dnia kłamiemy, że jesteśmy chorzy, rodzina czeka na nas na skypie lub idziemy na imprezę, ale akurat nie na tę samą gdzie wszyscy. Potem udajemy się do marketu, kupujemy najtańszą wodę mineralna, niczym nie rózniącą się od kranówy, coś do jedzenia, ale że oglądamy każdy grosz, to nie ma pewności, że będzie smaczne, no i na koniec poprawiamy sobie humor wydając ostatnie 5 euro na prawdziwe Porto, rodem z jednej z piwnic z Vila Nova de Gaia. I dzięki temu trunkowi przez pierwszych kilka łyków jesteśmy panami życia, to o nas powstają amerykańskie seriale, to my zapełniamy strony brytyjskich brukowców, to przez nas ludzkość popada w kompleksy.

Wiem już jak wydawać pieniądze w Lizbonie, ale jeszcze nie znalazlem klubu, w którym warto by wyzionąć ducha. W Warszawie idąc na imprezę wiem, że stracę dwa lata życia. A jednak groźba nie dotrwania do 150 urodzin nie przeraża, bo wiem co dostałem w zamian. W Lizbonie wciąż szukam tego czegoś "w zamian". Gdański Parlament może czuć się niezagrożony, jeśli nie w rodzinnym mieście, to właśnie tam postanowię marnować szlachetne zdrowie, przynajmniej do czasu, w którym Lizbona zaoferuje mi coś równie satysfakcjonującego.

Zarządzanie erasmusowskim budżetem ze względu na liczbę podsuwanych łakomych kąsków (wlaśnie dostałem maila o możliwości trzytygodniowegodniowego surfingowego wypadu za 110 euro) nie jest łatwe i każdy powinien się z nim zmierzyć Gdy inni mowią, że jeszcze trudniej jest pracować i rozporządzać zarobionymi pieniędzmi, to szybko zmieniam temat i mówię: "Wiedziałeś, że Kopernik wcale nie był Polakiem?" albo "Słyszałeś, że House jest z Cuddy?". I mam na jakiś czas spokój.
Czytaj więcej

27 września 2010

Bairro Alto

Jest taka dzielnica w Lizbonie, gdzie większość przyjeżdżających Erasmusów chce zamieszkać. I choć nie wiedzą, że to kiepski pomysł, to faktycznie, wielu spędzi tam niejedną noc. Niektórych nawet złamie moc tego miejsca i ci prześpią się na jakimś schodku, ławce, albo oparci o drzwi do baru wtopią się w pijacki krajobraz, jaki pozostawiają po sobie codziennie tysiące poszukiwaczy niedrogiego alkoholu. Na Barrio Alto, a tak zwą tę kolebkę lizbońskiego życia nocnego, imprezy liczy się w ilości wypitych półitrowych Mojito (tak, tak, to nie są zwykłe modżajtos, to prawdziwe wypełnione po brzegi rumem Mojitos), kosztujące mniej niż te skrzętnie odmierzane do niewielkich szklanek w warszawskich klubach. Okazuje się, że przepis na obniżkę cen picia na mieście jest proste jak odgrzanie lasagni z portugalskiego marketu, wystarczy zezwolić ludziom na chodzenie z własnym alkoholem po ulicach (byle nie butelkowanym). Skoro i tak całe życie nocne koncentruje się na kilku wąskich uliczkach i punkcie widokowym Bairro Alto, to podbijanie cen mija się z celem, ostatecznie każdy zaopatrzy się we własnym zakresie i z biznesu nici.

Bairro było pierwszym miejscem, do którego wybrałem się po zameldowaniu w hostelu (YES Hostel, polecam!). Po pierwszym dniu towarzyszyli mi już Włosi, wśród nich rozśpiewany Luca, który licząc na swój makaroniarski urok osobisty zaczepiał dziewczyny nie kłopocząc się z żadnymi wyrafinowanymi flirtami nucąc na melodię znanego kawałka: "My name is Luca, do you want to sleep with me?". To właśnie z nim stworzyliśmy drinka, którym być może podbiłby serca Portugalek, gdyby nie to, że napój okazał się wyjątkowo mało zdatny do picia. Nie zrażeni pierwszym niepowodzeniem przez resztę nocy dopracowywaliśmy recepturę Alejandro (nasz wynalazek musiał przecież mieć nazwę), niestety żaden z nas nie pamięta jak eksperyment się skończył. Z rana po Alejandro nie było śladu, zaginął w tajemniczych okolicznościach, a policja nie podjęła się poszukiwań. Poszukiwała za to grupy turystów, którzy zakłócili wieczór Fado w jednym z pubów. Nieproszeni goście wpadli jedynie by zamówić Caipirinhę, ale najwyraźniej trafili na zły moment. W pomieszczeniu przygasło światło, starsza para wystąpiła na środek, a wszyscy goście wprowadzili się w nastrój zadumy i wyczekiwania na pierwsze pełne bólu wersy. I tylko wspomniana grupa zakłócała podniosłą chwilę próbując coś zamówić:
- poproszę Caipi- ciiiiiiiiiiiiiiii- Rinhę!
Szmer niezadowolenia nie zniechęcił obcokrajowców, zamówili następne trzy drinki i wsłuchując się bez przekonania w zawodzenie wystepującej dwójki przytomnie zauważyli, że na nich czas. Zamieszanie przy wychodzeniu nie spodobało się słuchaczom. Wszyscy mamy nadzieję, że nikt nie zapamiętał znaków szczególnych winnych zajścia. Przecież zrobili to nieumyślnie.

Pierwsze dni na Bairro Alto to cały przekrój spotkanych osobowości. Od znających angielski Francuzów po znających mapę świata Amerykanów. Była również mówiąca łamaną polszczyzną Austriaczka, której mama zaszczepiła miłość do ojczyzny przodków, a także wyjęty z jakiejś komedii Australijczyk (przypominał brata Phoebe z Friendsów). Gdyby wszystkich ludzi postawić w rządku, to wlaśnie on, z uwagi na wyraz twarzy, zostałby wybrany najgłupszym obywatelem świata. Z drugiej strony, nie wiem jak miałoby wyglądać ustawienie całej ludzkości w jednej linii, więc dodam tylko, że Potencjalnie Najgłupszy Obywatel Świata wykazując spore pokłady poczucia humoru naśmiewał się z Amerykanów, którzy nazywają koale misiami koala.


- It's koala, not koala bear.- ta głęboka refleksja wymagała, byśmy za nią wypili jednego szota, a następnie rozeszli się w poszukiwaniu dalszych przygód. Bairro Alto odgłosem rzygającego w jednej z uliczek Hiszpana (zdecydowanie rzygał po hiszpańsku) obiecało nam, że to nie koniec wrażeń na tamtą noc.
Czytaj więcej

23 września 2010

Niepokój o pokój

Szczęście to przewrotny drań. Możesz myśleć, że tym razem naprawdę jest z tobą i cię nie zawiedzie, a ono płata figla i w krytycznym momencie udaje, że wcale cię nie zna. Tak było tym razem. Czekałem, czekałem i nikt, absolutnie nikt, nie domyślił się, że będę potrzebował wynająć przytulny pokój w porządnej okolicy w Lizbonie. Nie odebrałem żadnego telefonu oferującego mi doskonałe warunki za uczciwą cenę. Musiałem szukać sam.
Początki nie były nawet specjalnie ciężkie, zdobycie karty do telefonu nie wiązało się z wylegitymowaniem i podpisaniem trzech papierów o tym, że nie zamierzam za jej pomocą wysadzić żadnego samolotu, pociągu ani budynku administracji publicznej. Nie musiałem udowadniać, że nie mam nic wspólnego z zamachami z 11.09 (USA), ani 11.03 (Madryt), nikt nie pytał czy jestem talibem, żydem czy uchodźcą z Afryki, który przypłynął tu na trawie. Do tego sprzedawczyni mówiła co nieco po angielsku, więc wszystko było inaczej, niż pamiętałem z Hiszpanii.

Oferty nie powalały, nawet w przewodnikach rozdawanych przez biura erasmusa w Lizbonie jest sporo informacji o tym na co uważać, jakich lokalizacji unikać i żeby zdawać sobie sprawę, że znalezienie czegoś sensownego tutaj to nie takie hop siup (możliwe, że we wspomnianych materiałach użyto innego wyrażenia). Rzeczywiście, pierwsze rozeznanie nie nastrajało optymizmem. Idąc do jednego z mieszkań już pod klatką czaiło się na mnie kilku poszukiwaczy przygód, takich co wiecie, chcą od was pożyczyć pół euro, albo chociaż komórkę i ipoda. W innym, gdy wszedłem, solidnie napakowany karaluch rozprostował nogi, zarzucił sobie kanapę na plecy i nerwowo mrucząc coś o "pieprzonych turystach" wyszedł przewietrzyć się na balkon. Gdzie indziej napotkałem na dziwne zasady- za każdego gościa opłata 10 euro za noc, za jęki w nocy również 10 euro (czyli jak bym chciał jęczeć, że mam za dużo nauki, to tylko w ciągu dnia!), a za mycie nóg przed kolacją aż 12. To mycie nóg przeważyło i tam też nie zamieszkałem. Mogłem również wprowadzić się do artystki w średnim wieku, która oferowała pokój z przedsionkiem w samym centrum, na szczycie starej kamienicy (bez windy!) i mimo braku innych współlokatorów to i tak było lepsze od wszystkiego z czym się wcześniej zetknąłem. Ostatecznie szukałem dalej i trafiłem nie tak źle, wprawdzie potrzebuję kilku minut metrem, aby dotrzeć tam, gdzie co wieczór Erasmusi piją półlitrowe modżajto za 4.5euro, ale lokalizacja wciąż jest odpowiednia.

Właściciel tego mieszkania i sześciu innych, które oferuje pod wynajem studentom, pomimo aparycji boksera po wysyłającym go na emeryturę nokaucie, okazał się wykładowcą uniwersyteckim z zakresu technologii farmacji. Ujął mnie tym, że przez kilka minut tłumaczył się dlaczego zamontował małą zmywarkę, choć wydaje się, że zmieściłaby się większa. Od niewielkiej zmywarki, z której i tak niemal nie korzystamy, większym zmartwieniem są dla mnie dwie sympatyczne Czeszki, które angielskiego w zasadzie dopiero się uczą, więc nasz kontakt jest ograniczony, ale wspomagani alkoholem i translatorem google nawet dajemy radę, pomaga mi kolejna współlokatorka- Polka znad morza (taki żart, ludzie ze Szczecina naprawdę go doceniają!), która studiuje na AE w Poznaniu, a także zapracowana Portugalka, mająca na szczęście prywatną łazienkę. To zawsze tylko trzy, zamiast czterech godzin czekania na prysznic jak wszystkie dziewczyny po kolei zaczną się szykować przed imprezą. Ale żeby nie mówić po angielsku?!

Wynajmując pokój przede wszystkim chciałem mieć okno i odpowiednie nasłonecznienie. Okna mam nawet dwa i z każdego widzę schodzące do lądowania samoloty, pracujących po godzinach wyzyskiwanych pracowników firmy Cofidis i wejście do zaczarowanego ogrodu należącego do fundacji Gulbenkiana, gdzie mieści się ponoć najlepsze portugalskie muzeum. Teren jest niesamowity, więc na pewno samo muzeum też wkrótce odwiedzę i wtedy całościowo opiszę wrażenia. Nieopodal znajduje się też hiszpański plac, a koło niego różowa jak cipka nastolatki koszulki Cristiano Ronaldo ambasada portugalskiego sąsiada.

Kiedy zapełniłem szafy ciuchami, lodówkę żarciem i półki winami, wreszcie poczułem, że tu mieszkam. Jak w końcu zacznę zajęcia inne niż kurs portugalskiego, to może poczuję też, że nie pojechałem na wakacje. A póki co plaża, imprezy i portugal(s)ki.

ALE ŻE USUNIĘTO KRZYŻ?!

Czytaj więcej

16 września 2010

Wiele osób dopytuje się jak przewiozłem tyle rzeczy ze sobą, prawdę mówiąc nie mogę spokojnie przejść ulicą, żeby ktoś mnie w tej sprawie nie zaczepił. I wprawdzie wspominałem o tym na facebooku, ale pewnie więcej osób czyta tego bloga, niż zagląda na fejsa, więc służę wskazówkami, a przy okazji opowiem co nieco w jakich okolicznościach dotarłem do Lizbony.

W necie roi się od podpowiedzi "jak poradzić sobie z limitem na bagaż", wszystkie sprowadzają się do tego, że chodzenie w brudnych ciuchach wcale nie jest takie złe, że nie potrzebujecie sandałów, bo wystarczą te klapki pod prysznic, a odpocząć od laptopa to nawet zdrowo. To zwykłe mydlenie wam oczu, pisane zapewne na zamówienie pracowników linii lotniczych. A wy jesteście Polakami- macie kombinować, kraść i bić Niemców. Nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba znaleźć dobry punkt obserwacyjny, z którego przyuważycie zwyczaje panujące przy odprawie wybranego przez was przewoźnika. Jeśli lecicie normalnymi liniami to problemu nie ma żadnego, prawdopodobnie jeśli trzymacie się limitu (nawet z górką 2-3 kg) na bagaż główny to dalej nikt was nawet nie zaczepi, choćbyście na pokład wnosili ze sobą pierścień z całą jego drużyną upakowaną w torbach.


Portugalskie linie lotnicze TAP to już odrobinę wyższy stopień wtajemniczenia. Różnica w podejściu do klienta polega na tym, że przy odprawie nie tylko waży mu się bagaż podręczny, ale dodatkowo nakleja się adnotację, że jest to walizeczka przeznaczona do kabiny. Niby nic, ale nigdy nie wiadomo kiedy zrobią z tego użytek, więc naklejkę powinno się mieć. Czyli załóżmy, że jesteś kobietą i wieziesz ze sobą dwie cegły i 30 kilo ciuchów (kobiety zawsze mają ze sobą rzeczy o wadze i przydatności cegły), a do rozdzielenia jest jedna walizka na 20 kilo i druga podręczna, mogąca pomieścić nawet 15 kilo, ale linie lotnicze pozwalają ledwie na 6. Do głównego wrzucacie zatem dozwolone 20 kilo i zapominacie o nim, do podręcznego zaś chowacie resztę, ale tak zapakowaną, by łatwo wam się wyjmowało 4 kilo i dwie cegły potencjalnego nadbagażu. Jeśli jesteście na lotnisku z kimś, nie musicie robić cyrku (choć cyrk smakuje lepiej) i zostawiacie u niego nadwyżkę. Będąc samotnie nie ryzykujcie odkładania ulubionych cegieł poza zasięg wzroku i po prostu podjedźcie z nimi do odprawy, a chwilę po odejściu od niej zapakujcie rzeczy z powrotem. Brawo, właśnie wykiwaliście doskonalony od 65 lat regulamin, podczas gdy ten idiota z Francji przed wami musiał iść zapłacić za nadbagaż.

Mniej pomysłów przychodzi do głowy, gdy trzeba przechytrzyć Ryanaira. Po ewentualnym zamontowaniu wagi przed wejściem do samolotu zamiast zawracać mi głowę możesz albo cieszyć się, bo przecież zapłaciłeś za ten bilet tylko 5 euro, więc te linie lotnicze przechytrzyły się same, zanim ty nawet spróbowałeś lub przyłożyć palec do pleców jakiegoś Francuza i kazać mu zabrać za was te cegły.

U mnie akcja z liniami TAP na małym lotnisku w Funchal musiała być błyskawiczna, bo odprawa na  samolot przydzielony mi w efekcie interwencji w biurze obsługi klienta ("sorry, muszę ratować świat, a jak wylecę za 3 godziny to Lizbony już nie zdążę ocalić") już się kończyła. Na mój właściwy samolot zapewne nigdy by się nie zaczęła, przekładany na tablicy informacyjnej o kolejne godziny lot, kazał domniemywać, że maszyna utknęła w Paryżu, bo tego dnia właśnie w wyniku strajku odwołano starty w kierunku Portugalii (w ogóle Francuzom udała się jedynie Marion Cotilliard i ta dupa od Moi Lolita).

Przed wybraniem się na samolotową wycieczkę warto zaznajomić się też z liczbami dotyczącymi katastrof lotniczych . Na przykład, pamiętajcie że statystycznie w Polsce lepiej latać regularnymi liniami niż z prezydentem, a w Hiszpanii lepiej omijać loty na i z Wysp Kanaryjskich. Do czasu rozbudowy pasa startowego zapoznani z niekorzystnymi dla Madery statystykami byli też wylatujący z Funchal turyści. Wówczas w samolotach panowała ponoć kompletna cisza i każdy wierzył, że ich maszynie uda się wzbić w powietrze lub wyhamować zanim skończy się asfalt, a zacznie się plaża. Dziś w portugalskich liniach szczególnie podczas lądowania panuje atmosfera jak na polskim weselu- wszyscy coś śpiewają, bujają się i wyklaskują jeden rytm, a potem jak tylko ktoś ma przy sobie jakiś instrument muzyczny to nawet tańczą i skaczą umilając sobie czas przed podstawieniem rękawa. I pomyśleć, że nawet klaskanie przy lądowaniu można polubić!
Czytaj więcej

14 września 2010

Madeira (II)

Maderę zjechaliśmy całą, nie jest to szczególnym wyczynem, pewnie tylko kilka dróżek z pośród tych dostępnych na wyspie nie przewinęło nam się pod kołami (nam, czyli rodzicom, mnie i moim okularom za 8 zł z Tesco). Pomimo małych odległości momentami pochyłości na drogach są tak poważne, że samochód jęczał jakby miał zaraz wypluć silnik i skoczyć na piwo. Dla wygodnych i nie szukających wrażeń na punktach widokowych ponad chmurami zostają autostrady i sieć tuneli, która przecina prawie całą Maderę. Dobrze że gdzieniegdzie pozostawiono stare drogi (a czasem ich odcinki lub wręcz resztki- domyślam się, że większość zniszczeń na duktach przyklejonych do pionowych ścian tuż nad oceanem poczyniła zeszłoroczna powódź), z których można poczuć ten dreszczyk emocji, który zapewne towarzyszy kierowcom ciężarówek przewożącym nitroglicerynę lub sunącym tirami przez lód Alaski, a przy okazji zrobić dobre zdjęcia i jeśli kogoś dobrze nastrajają przepaście zastanowić się nad sensem życia i innymi takimi pierdołami. W innym wypadku aviomarin i męczarnie na samochodowym siedzeniu. Ale tylko tak da się zobaczyć absolutne perełki jak kilka domków wbitych w skałę i połączonych ze światem pnącym się pionowo w górę i przeciekającym starym tunelem, mającym ujście przy jednej ze starych dróg, którą podmywają lejące się na jej środek wodospady (brakowało tylko cygana pobierającego 1 euro za tę automatyczną myjnię).

Co ciekawe wypożyczenie Mercedesa ML, jedynego prawdziwie nadającego się na te krajobrazy samochodu z oferty kosztuje 700 euro dziennie (plus 3500 euro kaucji bez możliwości wykupienia pełnego ubezpieczenia). Nawet nie wiecie jak smakuje przemierzanie Madery MLką za tyle hajsu! I ja też nie wiem, więc wam nie opowiem. Mogę wam za to powiedzieć, że dowcip z "Hitler kaputt" w basenie pełnym Niemców wychodzi jeszcze lepiej niż ten Marcina z Sopotu. Jeden mały Schleswig od razu pobiegł z płaczem do mamy.

Niektóre widoki ze szczytów maderskich gór przywodzą na myśl to co znam ze zdjęć z Ameryki Południowej i w tym sensie pewnie portugalska wyspa jest jednym z najbliższych Polsce substytutów Peru, czy Boliwii, na szczęście bez obaw o przyplątanie się jakiejś choroby wysokościowej. I po takich krajobrazach apetyt na wyprawę za ocean rośnie znacznie, ktoś jeszcze też chętny?

W oczy rzucały się również plaże koloru afroamerykańskiego, góra przypominająca owłosiony Giewont (owłosienie stanowiły drzewa, oznaczałoby to, że Giewont ma też zarost na oczach i czole), a także naturalne baseny skalne (natura bardzo zręcznie wylała beton, by odgrodzić zbiorniki szczelnie od oceanu) w Porto Moniz. Uwielbiam nieścisłości w przewodnikach- woda tam miała być ciepła jak zupa i dopiero lekki szok termiczny po skoku przypomniał mi, że chłodnik też jest zupą.

Dla podsumowania tych moich pierwszych tygodni zagranico mogę się posłużyć parafrazą mojego osobistego przeboju lata, czyli Moreny:


Madeira Madeira Madeira
You set my heart on fire
And Lisboa took me higher :)
Czytaj więcej

13 września 2010

Madeira (I)

W Funchal, nazywanym dumnie stolicą Madery, urodził się Cristiano Ronaldo. Być może jeden z najlepszych piłkarzy świata, a już na pewno jeden z najwrażliwszych, nie doczekał się jeszcze swojej ulicy ani skweru upamiętniającego jego wyczyny. Może za życia nie wypada (niech ginie, w końcu gra w Realu). I nie piszę tego tylko dlatego żeby zapełnić linijki słowami (choć faktycznie płacą mi od wiersza), ale żeby wyrazić swoją dumę i zdziwienie jednocześnie, że takie zaszczyty spotkały prawdziwego męża stanu, wybitnego polityka i nietuzinkową postać, która na Maderze gościła ledwie cztery miesiące zażywając miejscowego słońca i przyjezdnej kobiety (która była lekarką, stąd krążą słuchy, że na stawianiu baniek się nie skończyło). Chodzi oczywiście o Jarosława Kaczyńskiego Józefa Piłsudskiego. W imię przyjaźni portugalsko-polskiej uhonorowano go popiersiem (i co z tego, że ma na nim zeza i wybitnie wkurwiony wyraz twarzy) w centrum miasta, niewielkim rondem nieopodal i tablicą pamiątkową na domu, w którym leczył się z małżeństwa.

Samo Funchal nie zachwyca. Stare miasto to kilka węższych uliczek bez niczego szczególnie wartego zapamiętania, jeden ociekający złotem i pełen obrazów holenderskich malarzy (efekt wymiany handlowej w latach kolonializmu) kościół to za mało, by rozkochać w sobie wymagającego turystę. Zresztą większość miasteczek na Maderze jest jak Radom- musisz go minąć, żeby dostać się gdzieś indziej, ale liczysz, że pójdzie ci to sprawnie i bez postojów (ani objazdów!), bo to jednak tylko Radom. To co zachwyca zarówno w Funchal jak i w innych częściach wyspy to położenie tych miejscowości.Natura nie poskąpiła Maderze ani widoków, ani bogatej egzotycznej roślinności.
Miejscowi dobrze wykorzystali potencjał ukształtowania terenu i wybudowali gondolki znane z narciarskich kurortów do przemieszczania się z centrum stolicy do wyżej położonych wiosek. W jednej z nich punktem obowiązkowym jest przejazd toboganami- specjalnymi saniami przygotowanymi do jazdy po wyślizganym asfalcie i kierowanymi przez dwóch lekko podpitych facetów. Praca wymaga nie lada zręczności, więc podobnie jak w przypadku chirurgów nie można mieć do nich pretensji, że lubią sobie chlusnąć w trakcie pracy. Hemingway o tym kilkukilometrowym zjeździe mówił, że to najbardziej pasjonująca rzecz jaka go w życiu spotkała i wprawdzie istnieją podstawy, by twierdzić, że powiedział to z ironią, to jednak wciąż wycieczka godna kilkunastu euro.

Warto też wspomnieć, że po zeszłorocznej tragicznej w skutkach powodzi nie pozostało wiele śladów, pieniądze płynęły równie szerokim strumieniem, co pustoszące miasta błotne rzeki i turystyka może kwitnąć dalej na glebie użyźnionej ciałami ponad 40 ofiar tamtych wydarzeń. Tegoroczną plagą, jaka nawiedziła Maderę (i Portugalię kontynentalną zresztą też) były pożary, po nich ślad jest widoczny i długo nie wymarzą go żadne euro, dolary, ani ruble (ruska mafia jak wszędzie, siedzi też na Maderze). Rude szczyty gór i pogorzeliska po tysiącletnich lasach to nowy krajobraz wyspy i im szybciej wydawcy pocztówek się z tym pogodzą, tym uczciwiej.

cdn.
Czytaj więcej

9 września 2010

Intro

To nieprawda, że nie pamiętam już jak składać litery w słowa, a z nich budować sensowne zdania. Picie rumu na szczęście nie odmóżdża tak szybko i skutecznie jak na przykład nauka Analizy finansowej przedsiębiorstw, niemniej jednak musicie mi dać czas na dojście do optymalnej formy. Poznacie że to już, kiedy na widok nagiej Penelope Cruz (niereprezentatywny przykład? bez żartów, gdybym był kobietą też leciałbym na Penelope!), powiecie: spoko, spoko, ale najpierw sprawdźmy co tam słychać na sefueronse.

Postaram się wieść na tyle interesujące życie w Portugalii, aby tegoroczne wpisy was nie zawiodły. Mobilizuje mnie mój agent (a także wydawca i wyszukiwarka internetowa w jednej postaci) grożąc błędem 404 jeśli nie postaram się tak jak przed dwoma laty. A nie będzie łatwo, czasem sam nie mogę uwierzyć, że ja to pisałem. Ten sam Rafał, który robił w pieluchy jako niemowlak, a w wieku wczesnoszkolnym śmiał się z koleżanek noszących okulary? Doprawdy, nie do wiary, że nie potrafiłem kiedyś chodzić.

Póki co mogę zdradzić, że pierwsze dwa wpisy mają traktować (wedle umowy z wydawcą) o Maderze i poszukiwaniu pokoju w Lizbonie, pewnie też wspomnę jak powstał drink "Alejandro" i jak wywołaliśmy zamieszki na ulicach niechcący rujnując wieczór Fado (dla Portugalczyka świętość, chcesz oberwać? nie trudź się z obrażaniem czyjejś dziewczyny czy matki, uderz w Fado!). Niestety, jednego nie zmienię, nadal będę wam obiecywał pisać częściej, zapowiadając z czego to relacje pojawią się jutro lub za tydzień i nadal nie będę dotrzymywał słowa, podobnie jak nie zamierzam przestać oszukiwać grając w Makao, ani skończyć z wyszydzaniem słabszych.

PS.: Jak widzicie, strona wygląda trochę inaczej (na zdjęciu dla przypomnienia screen z poprzedniej wersji), doszły nowe featuringi na boku, które mogą ulegać zmianie, ja już do nowej szaty przywykłem, teraz kolej na was. Może się zdawać, że zostałem jedynym autorem na tej stronie, ale to nie całkiem prawda- uprawnienia administratorskie pozostały bez zmian, więc jeśli złapiecie się wszyscy za ręce i o północy zawołacie MADRID to może poza obudzeniem sąsiadów dostaniemy jakąś niespodziankę z Hiszpanii.
Czytaj więcej