10 lipca 2014

Dzień 9-10 Gili (IV)

Gdy kupowaliśmy wycieczkę na wulkan, przedstawiciel firmy organizującej trekking wspomniał, że ktoś od nich będzie mógł nas zawieźć na Gili. Nie zgłębiliśmy tematu myślami będąc już przy czekającym nas wyzwaniu. Pod koniec trekkingu dostaliśmy potwierdzenie informacji o transporcie, a następnie odwieziono nas do portu i wysadzono w jakieś knajpce, skąd mieliśmy być dalej pokierowani. Do wyboru były: najbardziej imprezowa Gili Trawagan, niemal bezludna i pozbawiona życia Gili Menor, a także Gili Air łącząca zalety obu, i to właśnie tę wybraliśmy. Trójka chłopaków, współtowarzyszy wspinaczki, ruszała wyhulać się na Gili Trawagan. Po pół godziny dostali hasło, że mają się zbierać, a my inną łódką popłyniemy chwilę później. Skusił nas sprawny internet w knajpce i wykorzystaliśmy chwilę na sprawdzenie noclegów i cen za nie na wyspie, jednak nic nie wzbudziło naszego zainteresowania. Po chwili dostaliśmy informację, że w zasadzie to my też musimy iść, oto nasz bilet, a łódka odpłynie kiedy odpłynie. Zaniepokojeni bylejakością przekazu poszliśmy we wskazane miejsce, gdzie akurat z jakieś łódki wysiadała spora grupa ludzi. Pokazaliśmy nasze bilety, usłyszeliśmy, że mamy czekać i że musi  zebrać się 30 osób, aby wyruszyć. Rozejrzeliśmy się, poza nami może 3 osoby, ale w końcu jest dopiero 16:45, a słyszeliśmy wcześniej od Amerykanów, że prom rusza o 17. Czekamy. W międzyczasie zaczęło się kombinowanie ze strony lokalnych ziomków jak nas podejść. Najpierw zaproponowali, że za 200 tys. (ok. 50 zł) zabiorą nas prywatną łódką, która właśnie odpływa. W ręce trzymaliśmy bilety na prom, które kosztowały po 10 tys., więc grzecznie podziękowaliśmy. Łódka odpłynęła z dwójką hojnych turystyów. Potem, co jakiś czas przychodzili do nas zagaić z dziwnymi pytaniami i kolejnymi super ofertami, które konsekwentnie odrzucaliśmy. Przyszła jeszcze jedna europejska para, którą w ten sam sposób próbowali namówić na prywatną łódkę. Podsłuchaliśmy, że ona jest Brytyjką, ale mieszka na Gili. Oho! Zapaliła się nam zielona lampka– trzeba patrzeć na to, co oni robią, bo znają lokalne zwyczaje. Brytyjka przyznała, że o tej porze zawsze trzeba więcej zapłacić, ale na razie czekają, bo może zejdą z ceny. Oni przyjęli całą sytuację ze spokojem, my złościliśmy się nieco, że siedzieliśmy tyle czasu w knajpie, a mogliśmy się dopytać, przyjść wcześniej i załapać się na zwykły prom. Przewoźnicy dogadali się z Anglikami, a my cały czas czuliśmy, że coś jest nie tak i najpewniej chcą nas oszukać, zwłaszcza, że nie trzymali się jednej spójnej wersji.

Ania była przekonana, że wsadzą nas na zwykły prom, tylko dodatkowo nas za niego skasują. Gdy przekazaliśmy Brytyjce nasze obawy, to powiedziała, że tak nie jest i powtórzyła, że o tej godzinie nie ma kompletu i trzeba dopłacić. Lonely Planet zdawało się to potwierdzać, bo według nich ostatni prom odpływał nawet nie o 17, a o 16:30, a potem zostawały prywatne łodzie. Widzieliśmy, że Anglicy płacą miejscowemu. No dobra, chyba rzeczywiście przesadzamy. Trzeba się jakoś dogadać, bo zaraz przez swoją nadmierną podejrzliwość będziemy musieli tutaj spędzić noc. Ustaliliśmy, że za dwójkę zapłacimy 50 tys., oczywiście supa prajsa, nie mówcie nikomu i te sprawy. No to podchodzimy do Brytyjki i jej mówimy, że od nas chcą 50, a ta, że faktycznie supa prajsa, oni dali dwa razy tyle. W międzyczasie dołączył do nich kolega, Indonezyjczyk, dla którego też zakupili miejsce na Łodzi. Oni upewnili się u przewoźnika, że płyną jego łodzią, my upewniliśmy się, że płyniemy z nimi, zapłaciliśmy, a jak przyszło do wsiadania to nagle się okazało, że zamiast wskazanej wcześniej Anglikom łódki, płyniemy inną, wyładowaną po brzegi deskami, jajkami, a zewsząd pojawili się ludzie. Łącznie ponad 30 osób. Publiczny prom! Pięknie nas rozegrali. Indonezyjczyk towarzyszący tamtej parze, nie mógł tego przeboleć. Nie dziwię się, no bo jaką trzeba być sierotą, żeby dać się tak wykiwać przez swoich ziomków. Ostatecznie z lekkim uśmiechem stwierdzili, że płacąc 100 tys., zapłacili za wszystkich. My mamy nauczkę, żeby zawsze słuchać własnej intuicji i nie oglądać się na innych. Całe szczęście, że ta lekcja kosztowała nas tylko 13 zł. Trzeba uczciwie oddać, że była to jedyna tego typu historia ze strony miejscowych przez cały wyjazd, Indonezyjczycy niejednokrotnie wręcz zadziwili nas swoją uczciwością, a ich szczera życzliwość od pierwszego dnia na pewno przyczyniła się do uśpienia czujności.


Na Gili nie mieliśmy nic zarezerwowane i z plecakami postanowiliśmy ruszyć na poszukiwania przyjemnej miejscówki w rozsądnej cenie. Marzyliśmy, aby zmyć z siebie wulkaniczny pył, więc tym razem woleliśmy mieć ciepłą wodę. Dość szybko (czyli w połowie wyspy) udało się nam znaleźć urocze bungalowy, z królewskim łożem, łazienką na dworze i śniadaniem. Kontrolnie przeszliśmy jeszcze kawałek, ale ostatecznie wróciliśmy do pierwszego miejsca. Zachęcał nas do tego hamak na ganku, lekko ziomalska obsługa rodem z grochowskiej Żabki i wizerunek Boba Marleya przy barze.

Wstaliśmy wcześnie rano i zaraz po śniadaniu ruszyliśmy na spacer, chcąc uniknąć pełnego słońca. Przejście całej wyspy dookoła, robiąc po drodze krótkie przystanki na wejście do lokalnych sklepików, robienie zdjęć i brodzenie w oceanie, zajęło nam niecałe 2 godziny. Wyspa jest malutka, ale naprawdę urocza. Resztę dnia spędziliśmy na snorklowaniu (maskę, rurkę i płetwy wypożycza się za kilka złotych na dzień) i plażowaniu. W końcu upragniony, zwykły relaks.



Kolejny dzień na wyspie był dedykowany przyjemności Ani. W Indonezji panuje zasada „happy wife, happy life” i postanowiliśmy ją wdrożyć. Zaczęło się od nurkowania z butlą. Dzień wcześniej znaleźliśmy szkołę. Jest ich na wyspie kilka, większość prowadzona przez Europejczyków i wszystkie mają jednakowe ceny. Nurkowanie poprzedzono szkoleniem z teorii i małą praktyką w basenie. Nic w stylu krajów arabskich z rejonu Morza Śródziemnego, gdzie panuje zasada wiesz czy nie wiesz, jakoś to będzie. Po przerwie wykorzystanej na lunch wyruszyliśmy łódką na otwarte wody. Wraz z Anią pod okiem instruktora była jeszcze dwójka Finów, tata z córką, którzy planowali zrobić cały kurs potrzebny do otrzymania licencji. Nurkowanie było oczywiście cudowne i nawet udało się zobaczyć żółwia, czyli główną atrakcję na tych głębokościach. Po południu Ania miała zaplanowany masaż, czyi najpowszechniejszą na Bali i w okolicach przyjemność, z oszałamiającym stosunkiem jakości do ceny. Ostatnim punktem dnia była kolacja w najlepszej, według Trip Advisora, restauracji na wyspie, specjalizującej się w owocach morza. Rafał zamówił mix, który okazał się wielkim szaszłykiem z różnymi rarytasami, a Ania po obejrzeniu na żywo całego menu (ryby i inne zwierzaki są wystawione na lodzie przed wejściem) zdecydowała się na wypasioną barakudę i dwie krewetki wielkości małego jamnika. Wszystko było przepyszne, ale wciąż mieliśmy miejsce na deser. Ostatni etap podróży po smakach i zmysłach zrobiliśmy sobie w naszym barze (zawsze chcieliśmy mieć swój bar!) przy shishy i odrobinie alkoholu. Miało być łojenie shotów tequili do rana, ale po pierwszej kolejce okazało się, że opróżniliśmy resztkę ostatniej butelki. Nie chcieliśmy już zmieniać miejsca, więc musieliśmy zadowolić się innym dobrze nam znanym rarytasem: rumem z colą. To jedyny dzień podczas całej podróży poślubnej, kiedy któreś z nas przehulało milion. Rupii, rzecz jasna. Ania, rzecz jasna.

Czytaj więcej:
Lot na Bali (I)
Dzień 2-4 Kuta/Legian (II)
Dzień 5-8 Lombok (III)
Dzień 9-10 Gili (IV)
Dzień 11-13 Ubud (V)

0 komentarze: