13 stycznia 2009

Dniami i nocami

Dniami i nocami korzysta się w Madrycie z transportu publicznego. Linii metra jest tu 12 razy więcej niż w Warszawie (z litości dla mojego miasta pomijam 3 linie metra naziemnego i 1 linię wahadłową) i są dłuższe ponad 13 razy od tego co znamy ze stolicy Najjaśniejszej RP. W nocy po godzinie drugiej można jednak o metrze zapomnieć. Pozostają autobusy nocne, które podobnie jak w Warszawie odjeżdżają z jednego punktu miasta. Takich linii (też oznaczonych "N", zwanych tu sympatycznie sowami) jest od groma, kursują dość często, a do tego wspomagane są przez "L" jeżdżące co 15 minut wzdłuż każdej z linii metra (to jest ewenement!). Tego byliśmy pewni idąc w ostatni czwartek na urodzinową imprezę do kolegi z praktyk Tomka.

Hipokryzją byłoby narzekać na funkcjonowanie madryckiej komunikacji, więc jedynie napiszę Wam jakież to zdziwienie spotkało nas, gdy późną i cholernie zimną nocą najpierw doczytaliśmy się na przystanku, że "L" działają tylko od piątku do niedzieli, zaś w dni powszednie "N" wymiękają nawet przy warszawskim odpowiedniku, bo z ich usług skorzystać można rzadziej niż raz na godzinę. Trudno powiedzieć jakim cudem do tej pory to przegapiliśmy: mieliśmy szczęście, czy rzadko wracaliśmy tak późno w dniach poniedziałek-czwartek? W każdym razie twardo postanowiliśmy ruszyć na piechotę do domu, choć temperatura oscylowała już w okolicach takich, przy których niedźwiedzie polarne biegną po kurtkę do sklepu Rossignola. I szliśmy "na czuja", rzecz jasna. Natrafiliśmy na stare torowisko pełne wymarłych pociągów, na stada wygłodniałych wilków (kryzys) i na bezrobotne prostytutki (wszystkie pracujące stacjonują w nowej-starej pracy Mileny). W trochę ponad 1/3 drogi, po godzinie marszu, złapaliśmy taksówkę i skończyło się nasze kozaczenie (a sumienie krzyczało: "Ty nie dasz rady?!").

I tak oto nie okazał się Madryt rajem komunikacyjnym, ale mimo wszystko to już firmament nieba. Dla zachowania walorów informacyjnych tego bloga uprzejmie donoszę, że bilet miesięczny kosztuje każdego powyżej 20 roku życia 46 euro, zaś za 10 przejazdów obecnie zapłacicie 7,40 euro. Czy to jest dużo? W stosunku do otrzymywanych korzyści i tutejszych zarobków zdecydowanie nie. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że gdyby składkę podniesiono do 60 euro, to każda rodzina miałaby tu swoją linię. Madryt swoją pulę środków unijnych wykorzystał perfekcyjnie. Po 2007 roku już pieniądze w tym kierunku prawie przestały płynąć, teraz podążają w naszą stronę. Wierćmy zatem!

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

To wszystko nieprawda. Búho to puchacz, a nie sowa, a jesli jeden element sie nie zgada to cala wypowiedz jest nieprawdziwa. (tak bylo na logice, nie?)
Tu jest do dupy, pada snieg, jest plucha, noc robi sie w polowie dnia. Idziecie dzis z JuanFranem do teatru?
Tomek

rafał pisze...

"Puchacz (Bubo bubo) – duża sowa z rodziny puszczykowatych"

To tak jakbyś odebrał prawo Krzyśkowi Ł. do bycia człowiekiem, tylko dlatego, że jest duży. Bubo, bubo- jak pasuje!

Wydaje mi się, że nie idziemy, ale jeszcze nic nie wiem, wczoraj prawie cały dzień nie mieliśmy netu. Dobrze, że tu zaczęło się robić wiosennie, ale wciąż bez szaleństw.

Anonimowy pisze...

teraz to chyba snieg macie..
buho to puchacz, lechuza to sowa, a lechuga to salata. Skoro nazywa sie puchacz to widocznie jest jakis powod. moze chodzi po prostu o hiszpanksie machismo.