26 marca 2009

Kalejdoskop marcowych wydarzeń:

Zdecydowanie się na wyjazd na narty do Włoch (pojutrze) zmobilizowało mnie do wyszlifowania formy moich kolan. Bóle, trudy i znoje zniosłem dumnie, poprawa nastąpiła, aczkolwiek dziwne trzaski i strzały w kolanach świadczą o tym, że to nie będzie spokojne szusowanie. O ile dojadę na miejsce- samolot o świcie do Bergamo, potem przejazd do samego miasta. Następnie wybrałem (spośród sporej liczby możliwości do wyselekcjonowania, gdzie żadna nie była naprawdę dobra) trasę pociągiem do Rovato, tam przesiadka i dojazd do Verony, znów przesiadka i kierunek na Trento. Tam kolejką elektryczną (o ile na nią zdążę, bo od pewnej godziny kolejka aż tam już nie dojeżdża, a wówczas należy jeszcze przesiąść się w autobus) do Marilleva i stamtąd już na piechotę kawałek do Mazzany. Ale warto, bo do Val di Sole zjedzie się międzyleska elita! I to ona zresztą zapewni mi przewóz sprzętu.

Madryt swoim domem przez kilka dni uczynili moi rodzice. Ach, to były czasy! Jadło się, piło, lulek nie paliło wprawdzie, ale i tak było suto i ciekawie, chociaż trochę męcząco. Setki zrobionych kilometrów odczułyby każde nogi, a te setki tysięcy, które przebyliśmy my to już w ogóle musiały się dać we znaki. Przy okazji okazało się, że już całkiem nieźle znam Madryt, więc możecie wpadać- nie zgubimy się!

Moja zdolna dziewczyna dostała tymczasową pracę w sektorze ratowania Ziemi, więc jeśli ten zepsuty świat przetrwa najbliższy kryzysowy rok, to podziękowania ślijcie właśnie na adres Karoli. A póki co w ramach wsparcia możecie ponucić sobie "Heal the world, make it a better place"!

Jedno wydarzenie marca zasłużyło na specjalne wyróżnienie, wszystkie inne przy nim zdają się zupełnie blednąć. I wcale nie chodzi o moje urodziny, ani o awans Man United do ćwierćfinału ligi mistrzów. W kraju, w którym studentki podpierdalają z knajp ketchup, inne studentki kradną apaszki z Zary, pacjenci wodę utlenioną z przychodni, w mieście gdzie w porannych autobusach jest więcej złodziei niż zwykłych pasażerów, gdzie gdy na minutę spuścicie z oka coś, to już tego nie będzie, a nawet jak nie spuścicie z oka, to i tak pewnie nie będzie, w tym oto kraju przydarzył mi się cud. Spotkałem Anioła- był mężczyzną wprawdzie, ale to seksistowska propaganda uczyniła z aniołów piękne anielice. W każdym razie zmęczony, słuchając muzyki wracając od rodziców przeszedłem przez bramkę w metrze i w połowie bardzo długich schodów ruchomych podbiegł do mnie gość (Anioł, jak się miało okazać) i powiedział mi, że zapomniałem odebrać swojego biletu z bramki. I... no i oddał mi ten mój bilet. To było zupełnie jak sen, kiedy tak wyciągnął ten bilet i po prostu mi go oddał. Niezwykłe. To moje gapiostwo kosztowałoby mnie 46 euro potrzebne na nowy bilet marcowy (to jest ten idiotyczny system miesięcznych, w dosłownym tego słowa znaczeniu, biletów). Będąc w dużym szoku podziękowałem i gość zniknął, mógłbym przysiąc, że po prostu się rozpłynął w powietrzu.

Z ciekawych spraw mogę napisać jeszcze, że kupiliśmy bilety lotnicze do Valencii na Semana Santa, czyli na czas Wielkiego Tygodnia, gdzie czekać nas powinno trochę atrakcji. Bardzo spodobało mi się tłumaczenie Karoli o niezwykłości walencjańskich obchodów, że tam chodzą ludzie poprzebierani tak śmiesznie jak Ku-Klux-Klan. A i tak najlepsze jest to, że bilet za osobę w obie strony był tańszy od wizyty u fryzjera (odpowiednio 9 i 10 euro).

Mój kurs dobiegł końca (wczoraj), wyniki znów są niezaskakująco dobre i ponownie niektórzy się obrazili, że któryś profesor potraktował sprawę w miarę poważnie i ocenił nas stosownie do wyników, a nie wedle zasady- płacą, to im podwyższę! W ogóle w oparciu o kryterium podejścia do wykładów, egzaminów, wyników itd. można napisać jakąś dużą ciekawą rozprawę socjologiczną, ja bym się nawet zgłosił na zbieracza danych w zamian za kolejne kursy w kolejnych krajach.

0 komentarze: