2 października 2010

No parla americano

Dzień bardzo cicho zszedł dziś ze sceny, nie pożegnał się nawet, nie silił się też na spektakularny finał. Żaden samolot nie zboczył z kursu i nadal wszystkie spokojnie przelatywały gdzieś nad nami. Żaden z wielu klaksonów za oknem nie okazał się zwiastunem wypadku, choć niejednemu trąbiącemu debilowi bym go życzył. Dzień po prostu się zwinął i nastała noc, która wyslała moje współlokatorki spać, zaś mnie usadowiła przed laptopem, zmusiła do otwarcia wina i nic nie robiąc sobie z konieczności jutrzejszej porannej pobudki, nakazała pisać.

Piszę zatem i ledwie dochodzę do drugiego akapitu, a poduszka już zalana zbyt szybko kończącym się winem. Do tego system XP ostrzega mnie złowieszczo, że zamierza się zrestartować, a Rihanna w głośnikach zapewnia, że mnie kocha. Jakby to mnie nie mialo wystarczająco wybić z rytmu, to jeszcze w pokoju wciąż czuję zapach zjedzonego na obiad popcornu, a wino przypomina mojej głowie, że nie jest sokiem z gumijagód i koncentracji nie poprawia.

W takim stanie świadomości doszedłem do wniosku, że wyjazd na erasmusa powinien być obowiązkowy. Pewnie sądzicie, że pomyślalem o tych wszystkich nieatrakcyjnych studentkach, dla których to jedyna szansa, by sobie poużywać. I wcale się nie myliliście! Jednak znalazłem też lepszy powód. Większość uczestników wymiany (nie jestem jeszcze pewien co oznacza słowo "wymiana" w tym kontekście, ale pewnie chodzi o zamianę przelewającej się przez wały Wisły na trzymetrowe oceaniczne fale) boryka się z tym samym problemem. Śmieciarka wybiera śmieci z kubłów czyniąc niemożliwy hałas. I to w momencie, w którym mialem dojść do punktu kulminacyjnego tego wpisu, do pytania, które frapuje miliony. Jak pogodzić wyjścia na obowiązkowe imprezy we wtorek, czwartek, piątek i sobotę z zamknięciem się w przewidzianym budżecie?! O Boże, zapach tego popcornu jest naprawdę zniewalający, a hałas śmieciarki trudny do zniesienia.

Nie ma wielu alternatywnych dróg postępowania. Wszyscy robimy to samo. Wychodzimy i imprezujemy do rana co najmniej trzy razy w tygodniu. Czwartego dnia kłamiemy, że jesteśmy chorzy, rodzina czeka na nas na skypie lub idziemy na imprezę, ale akurat nie na tę samą gdzie wszyscy. Potem udajemy się do marketu, kupujemy najtańszą wodę mineralna, niczym nie rózniącą się od kranówy, coś do jedzenia, ale że oglądamy każdy grosz, to nie ma pewności, że będzie smaczne, no i na koniec poprawiamy sobie humor wydając ostatnie 5 euro na prawdziwe Porto, rodem z jednej z piwnic z Vila Nova de Gaia. I dzięki temu trunkowi przez pierwszych kilka łyków jesteśmy panami życia, to o nas powstają amerykańskie seriale, to my zapełniamy strony brytyjskich brukowców, to przez nas ludzkość popada w kompleksy.

Wiem już jak wydawać pieniądze w Lizbonie, ale jeszcze nie znalazlem klubu, w którym warto by wyzionąć ducha. W Warszawie idąc na imprezę wiem, że stracę dwa lata życia. A jednak groźba nie dotrwania do 150 urodzin nie przeraża, bo wiem co dostałem w zamian. W Lizbonie wciąż szukam tego czegoś "w zamian". Gdański Parlament może czuć się niezagrożony, jeśli nie w rodzinnym mieście, to właśnie tam postanowię marnować szlachetne zdrowie, przynajmniej do czasu, w którym Lizbona zaoferuje mi coś równie satysfakcjonującego.

Zarządzanie erasmusowskim budżetem ze względu na liczbę podsuwanych łakomych kąsków (wlaśnie dostałem maila o możliwości trzytygodniowegodniowego surfingowego wypadu za 110 euro) nie jest łatwe i każdy powinien się z nim zmierzyć Gdy inni mowią, że jeszcze trudniej jest pracować i rozporządzać zarobionymi pieniędzmi, to szybko zmieniam temat i mówię: "Wiedziałeś, że Kopernik wcale nie był Polakiem?" albo "Słyszałeś, że House jest z Cuddy?". I mam na jakiś czas spokój.

1 komentarze:

Karola pisze...

Kiedy pracujesz to zazwyczaj nie masz czasu ani sił na nadmiar imprez, więc problem poniekąd rozwiązuje się sam. (No chyba że pracujesz w EA)
Metodę polecam, ale dalej zżera mnie ciekawość czy... będziesz surferem?

;)