24 listopada 2010

Lizboński teleekspres (II)

Ostatnio w czasie kampanii wyborczej zapewne znowu kandydaci do rad gmin, powiatów, miast i galaktyki wyskakiwali z waszych lodówek i tupperwarów, w których trzymacie obiadki na następny dzień, by przekonać was, że tym razem to już naprawdę spełnią swoje obietnice. Ja poza przyrządzaniem krewetek nadrabiałem zaległości zdjęciowe i gnębiłem was swym wizerunkiem tylko w sieci, niczego przy tym nie obiecując. Dodatkowo niosłem dopingiem Cristiano Ronaldo, Naniego i ich kolegów tak skutecznie, że aż stłukli bez litości w meczu towarzyskim Mistrzów Świata. Od dziś z czystym sumieniem mogę mówić, że w każdym meczu, na którym z trybun oklaskiwałem Portugalczyków, ci rozbijali Hiszpanów 4:0. Tak, jestem jednym z ojców ich sukcesu. Wygraliśmy. I tak samo wygramy za 15 lat, kiedy wreszcie przejmę władzę w Lechistanie. W zakładach bukmacherskich możecie już obstawiać czy uczciwie zostanę przez was wybrany na prezydenta, czy będzie musiało dojść do przewrotu wojskowego, w wyniku którego zostanę mianowany Imperatorem i przeniosę Polskę (wraz z krzyżem) na Hawaje. Lepiej zacznijcie już teraz zbierać na deskę surfingową i porządne okulary przeciwsłoneczne. A o resztę sam zadbam.

Poza snuciem planów na przyszłość wziąłem też czynny udział w wyprowadzaniu Portugalii z NATO. Mój wkład w tę inicjatywę (zjawienie się na bezpłatnych koncertach odpalonych z tej okazji) zapewne okaże się kluczowy, ale wstrzymajmy się z komentarzami i pozwólmy, że historia to oceni. Jak na rewolucjonistę, w którego rolę zostałem podstępnie wmanewrowany, idea ta jest mi nieprzyzwoicie obojętna. Nie stanąłem na czele pochodu i nie przerwałem szczytu NATO, ale jeśli Portugalczycy zaoferują mi możliwość posłuchania muzyki na żywo na dobrym poziomie, to mogę ich nawet wesprzeć duchowo w wyprowadzeniu narodu ze stanu saudade, czyli uczucia nostalgii, dzięki której powstaje Fado. Tak oto podpisałem akt sprzedaży samego siebie, zostałem towarem, w statystykach reprezentuję polski eksport, jestem brany pod uwagę w zestawieniach bilansu handlowego. Dziś rozpoczyna się w Portugalii strajk generalny i tam też mimowolnie odegram epizod, bo nie skorzystam z nieczynnej tego dnia komunikacji miejskiej. Podobno benzyna w bakach rządowych limuzyn też zamierza strajkować i premier Jose Socrates płacze w kącie rozważając obcięcie swojej pensji, gdyż w związku z zaistniałą sytuacją nie ma pomysłu jak dotrzeć do pracy. Taką mu kłodę lud pod nogi rzucił.

Pękają fundamenty zaufania pośród portugalskiego społeczeństwa. Nie z tego powodu jednak wczoraj późno wieczorem ewakuowano w pośpiechu studentów z akademika "mojej" lizbońskiej uczelni. To ściany budynku obok zaczęły się rozchodzić i grożąc zawaleniem zmusiły władze do wyprowadzenia wszystkich z najbliższego otoczenia sąsiedniej rudery. Tymczasowo bezdomnym owiniętym w koce wygnańcom pozwolono dziś pojedynczo wrócić i powynosić część rzeczy. Resztę tygodnia spędzą w hostelu, a co później to nikt tu nie ma pojęcia. W tym kraju nie planuje się na więcej niż pięć dni do przodu. To wszystko wina saudade!

0 komentarze: