19 czerwca 2009

Wyluzowane

Wpadła do nas ostatnio przenocować studiująca w Salamance Bułgarka- koleżanka jednej z dziewczyn z naszego mieszkania. Wprawdzie byłem przekonany, że przyjechała do nas z uwagi na ciągnącą się za mną dobrą sławę, ale nie dla wszystkich było to widocznie takie jasne, więc od słowa do słowa doszliśmy do tego, że przyjechała tu z wakacji z Barcelony i następnego dnia miała z Madrytu autokar (!) do Sofii, co zresztą napawało ją słusznym przerażeniem. Po skończonych egzaminach (do większości nie przystąpiła, bo nie dała rady pogodzić salamankowego fiestowania z nauką) ruszyła na podbój Barcelony gdzie skończyły jej się pieniądze. I od tego miejsca opowieść mnie zainteresowała, bo okazało się, że dziewczyna miała kupione już bilety lotnicze na powrót do Bułgarii ale dopiero na za 2 tygodnie, podczas gdy już po kilku dniach zwyczajnie skończyła jej się kasa na życie.Nasz argentyński współlokator przytomnie bardziej stwierdził niż spytał: "zostałaś okradziona?". Otóż nie. Po doświadczeniach z Salamanki (miasto z prawdopodobnie najlepszym stosunkiem ceny do jakości imprezowania w Hiszpanii) nie spodziewała się, że zamawiając coca-colę w barcelońskim klubie zapłaci za nią prawie 5 euro, a za taką samą colę z whisky nawet 10 euro. Mimo wszystko nie zraziło jej to i póki mogła suto wędlin kładła na chleb. Za długo nie mogła, bo zona turística w Barcelonie to nie jeden plac i dwie ulice, jak w Madrycie, ale kawał miasta, w którym głównie się przebywa, je, pije i robi zakupy. Kasy i przytomności umysłu starczyło na przejazd do Madrytu i na autokar do Sofii na natychmiast.

To przypomniało mi o innej dobrej agentce- czekoladowej Kenijce z moich kursów, która mimo młodziutkiego wyglądu dojeżdżała już do trzydziestki i była żoną dyplomaty. Generalnie ta to miała życie jak w Madrycie, aż jej się zaczęło przejadać. W każdym razie dobrze się dogadywaliśmy, zostałem obdarowany przez nią zajebistym winem z RPA (z okazji tego, że ja lubię wino, a ona niezbyt) i sporo zajęć przeszło nam na gadkach-szmatkach. Nawet próbowałem coś ugrać dla Polski w ramach nieformalnych rozmów z- bądź co bądź- żoną ambasadora Kenii w Madrycie, ale to już tylko Sikorski z Tuskiem wiedzą czy coś z tego wyszło... W każdym razie dziewczyna ruszyła kiedyś z koleżankami na wyprawę do Barcelony (pechowe miasto najwyraźniej) a jej historię mam nawet na piśmie, bo jakimś trafem do dziś mam jej egzamin końcowy, gdzie między innymi opisała swoją przygodę. Zaczęło się od tego, że tuż przed odjazdem zorientowała się, że nie wzięła ze sobą biletu, dogadać się jeszcze wówczas nie potrafiła, więc żeby nie zostawić koleżanek wykosztowała się ponownie (szczęśliwi pieniędzy nie liczą- szybka kolej z Madrytu do Barcelony kosztuje ponad 100 euro). W drodze skusiła się na jakąś kanapkę zawierającą coś (nie chce mi się odkopywać tego wypracowania, a nie pamiętam co dokładnie zjadła), co wywołało u niej silny atak uczulenia. Pół żywa dotarła do miejsca przeznaczenia i już w hotelu podczas rozpakowywania zorientowała się, że wzięła walizkę przygotowaną dla jej męża, który tego dnia też ruszał w jakąś służbową podróż. Żeby nie narobić mu problemu musiała udać się na stację i wrócić z jego rzeczami do Madrytu. Kolejnych wypraw do miasta Gaudiego nie zaryzykowała...

0 komentarze: