1 lutego 2009

Myślałam, że Belgia jest niewielkim, stosunkowo bogatym i dość liberalnym krajem, w którym większość terenów zajmują pola uprawne, a znaczna część ludności mieszka w miastach łączących to co zabytkowe z tym co nowoczesne. Nie wiedziałam, że zwykłe pociągi nie różnią się tam wiele od polskich, że i tam z zabytkowych kamienic sypie się tynk, kraj zdominowała kuchnia włoska, a w niektórych domach żeby dojść do łazienki trzeba przejść przez taras.

Mimo odpadających tynków i bardzo dużej wilgotności powietrza, na ulicach belgijskich miast panuje raczej porządek i to "raczej" dodałam tylko przez wzgląd na Brukselę. Stolica okazała się zresztą nie tylko brzydsza ale i nudniejsza od całej reszty. Po prostu kolejne wielkie miasto, w którym nawet Carrefour Express tnie przyjezdnych na cenach czekolad.

Brugię zdominowali turyści. Prawdziwi mieszkańcy albo wymarli, albo udają że ich nie ma, albo nie wychylają nosa zza drzwi sterroryzowani przez hałaśliwych Hiszpanów (tak- Hiszpanie na wakacjach krzyczą jeszcze głośniej). Biorąc pod uwagę, że o tej porze roku turystów nie było aż tak wielu, czasem wydawało nam się, że byliśmy w miasteczku zupełnie sami. Zatrzymaliśmy się w St Christopher's Inn, hostelu wpisanym na listę The Famous Hostels, gdzie obsługa mówiła świetnie w czterech (!) językach. We Flandrii zresztą trzy języki (holenderski, francuski i angielski) znają właściwie wszyscy. Dzięki rewelacyjnym mapkom use-it (jeśli wybieracie się do Belgii koniecznie o nie spytajcie! Można je dostać w Brukseli na Schildknaapsstraat 24 Rue de l'Ecuyer) dotarliśmy też do mniej znanych miejsc, jak kompleks apartamentowców, który powstał wykorzystując zabudowania dawnego więzienia.

Poza tym jednym dziwacznym, a w nocy nawet trochę strasznym miejscem, Brugia okazała się tak urocza jak na filmie. Malutkie domki z oknami na poziomie parteru przysłoniętymi zasłonami, które strzegły tajemnicy brugijskich wnętrz i ich mieszkańców. Czasem udało się dostrzec jakiś skrawek pokoju, który urządzeniem przypominał galerię albo klimatyczną kawiarenkę. Cisza i spokój większości uliczek i placów, nieruchoma woda w kanałach, stylowe ale raczej opustoszałe puby, wszystko to co dla mnie stanowiło esencję tego miasta wcale nie kontrastowało z gwarnym centrum, aleją nowoczesnych butików i czekoladowymi penisami na wystawach czekoladowych sklepów. Penisy wzbudzały zresztą wielką radość wśród objedzonych słodkościami rodziców... z dziećmi.
Czekoladowo było bardzo, choć ja mogłam tylko patrzeć, bo kubki smakowe na moim poparzonym języku nie odróżniały jej od masła. Było też dużo piwa (podobno około 560 rodzajów), frytek i włoskiego żarcia w takich ilościach, że w pewnym momencie zwątpiłam nawet w istnienie belgijskiej kuchni. Ale nie martwcie się- podobno naprawdę istnieje i ma się całkiem nieźle. Była też polska wódka. Wyborową zrównano tu z Absolutem, a elegancka butelka Belvedere zdobiła witryną najbardziej luksusowych delikatesów w centrum.

Pomyślałam sobie, że w takim mieście na pewno fantastycznie się żyje. Wyobraziłam sobie ewentualną przeprowadzkę, szukanie pracy (to nie powinno być ciężkie- kasjerzy obsługujący nas w supermarketach nie mieli więcej niż 18 lat), szukanie znajomych... i doszłam do wniosku, że żeby czuć się tam naprawdę dobrze musiałabym się tam urodzić. Belgowie których spotkaliśmy byli niezwykle uprzejmi i taktowni, bliżsi nam sposobem myślenia niż Hiszpanie, ale mimo wszystko, trzeba to sobie przyznać, że Polsce i do Belgii jeszcze sporo brakuje. Mam tylko nadzieję, że pójdziemy właśnie w tę stronę, że coraz lepiej nauczymy się dostosowywać do świata, a nie poprzestaniemy na samozadowoleniu i iście hiszpańskich w stylu okrzykach, że to świat powinien dostosować się do nas.

Jedno tyko mogłabym zarzucić Belgom. Pracownicy kolei NIGDY nie informują, że czasem trzeba zmienić pociąg. A spokojnie by mogli, bo wszyscy świetnie mówią po angielsku. W ten sposób, jadąc z Gandawy do Brukseli znaleźliśmy się w pociągu do Lille we Francji i dojechaliśmy do przygranicznego już prawie miasta Kortrijk. Sprawdziłam w przewodniku – Kortrijk był kiedyś ładny ale go zbombardowali, to co ocalało wpisano na listę UNESCO, teraz jest brzydki i turyści go omijają, tak w skrócie. Poszliśmy na spacer, zobaczyliśmy „to co ocalało” i pojechaliśmy do Brukseli, choć mogliśmy nawet zostać tam dłużej. Nie było się do czego spieszyć.

1 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ja tylko chciałem napisać że nie napisałaś do ściany:)