6 listopada 2008

Klimat miasta

Właściwie aż do poprzedniego weekendu (sprzed wyjazdu do Salamanki) nie udało mi się w pełni poczuć kilmatu madryckich ulic. Inaczej niż w Warszawie oczywiście było- ciepło, jasno do późna, ulice pełne barów, bary pełne zgiełku. To wszystko istniało sobie, ale tak jakoś obok.

Mieliśmy wówczas pojechać na weekend do Teruel, ale przeraziły nas ceny biletów (20 euro za osobę w jedną stronę(!), a Teruel wcale nie jest AŻ TAK daleko). Pomyśleliśmy o Salamance, trochę po niewczasie, bo w piątek wieczorem pełne były już wszystkie hostele i co wygodniejsze pociągi. I tak, zostaliśmy w domu (co się odwlekło, nie uciekło!), nieświadomi odkrycia, które nas czekało.

Spaliśmy do późna, pospacerowaliśmy po nieznanej nam dotąd części naszej najbliższej okolicy-Carabanchel- i zrobiliśmy dobry obiad. Okazało się, że spokojne ulice naszej dzielnicy już za rogiem stacji metra zaczynają tętnić życiem! Wieczorem wyszliśmy na miasto. Na Sol o 21 gromadzi się więcej ludzi niż na wyprzedaży w Zarze (Media Markt jednak nie ma tu takiego wzięcia- Madrytczycy nie chcą się oszukiwać i głupio im paradować z torbami z napisem: "nie jestem głupi"). Poszliśmy w stronę Huertas, a pierwszy wolny stolik znaleźliśmy dopiero za placem Santa Ana! Nawet podłe wino zdaje się rozpieszczać podniebienie, kiedy pod koniec października przychodzi cieplutka noc i można usiąść na zewnątrz, łącząc przyjemność picia wina z chęcią przebywania wśród tych wszystkich szczęśliwych nieznajomych na ulicy.

Po jednym barze przyszedł czas na drugi, po jednym kieliszku, na następny... Towarzyszył nam Tomek (nie zgubcie się- to już trzeci który nas odwiedza!), który przyjechał do Madrytu na rodzaj Erasmusa z płatnymi praktykami. Niestety, ani Uniwersytet Warszawski, ani Autonoma de Madrid nie chciały wziąć na siebie odpowiedzialności wyznaczenia daty rozpoczęcia praktyk, więc Tomek sam ją sobie w końcu wyznaczył. Wszystkie opowieści przebiła jednak ta o jego pracy jako testera nowych ciasteczek. Fundowanie mu śniadania i wypłacanie całkiem niezłej dniówki pewnie nie bardzo się opłaciło pracodawcom, bo Tomek nie rozumiał 3/4 pytań i odpowiedzi z ankiet, które wypełniał. Nieraz zapewne dziwowali się nad jego wysublimowanym gustem.

W końcu, trochę już uhahani, trafiliśmy na botellon na gejowskej dzielnicy Chueca. Botellon? Ale jak to, przecież w Madrycie od jakiegoś czasu nie można już pić na ulicy! Może i nie można, ale wszyscy piją i policja z reguły obojętnie mija miło spędzające czas grupki studentów. Zakaz był potrzebny, żeby policja w razie czego MOGŁA zareagować, co nie znaczy, że musi. Przyjemna odmiana od tego co w Polsce, prawda?

1 komentarze:

rafał pisze...

Karola mi przypomniała tym wpisem, że mam prawie 1000 zł niezapłaconych mandatów w Polsce :(