5 października 2008

Tam naprawdę byli ludzie z całego świata. Jedna pijana noc i więcej poznanych osób, niż w przeciągu miesiąca w Warszawie. Nie trzeba jechać do Afganistanu żeby przeżyć kilka dni na piętrowych pryczach w wieloosobowych pokojach, gdzie po ciężkiej walce (z używkami) jedynym marzeniem jest złapanie kilku godzin snu. Coś takiego oferuje hostel Kabul w samym sercu Barcelony. To jedno z takich miejsc, gdzie trudno dogadać się z ludźmi po hiszpańsku, a z obsługą w jakimkolwiek języku. A jednak organizacja budzi podziw- magnetyczne klucze od wszystkiego, posiłki dla chętnych, dostęp do internetu, happy hours na piwo (najtańsze piwo w Hiszpanii- 3 euro za 2 litry, znajdzie ktoś tańsze, to mu je kupię) i ta wyczarowana atmosfera!

Barcelona okazuje się świetnym miejscem spotkań na trasie Madryt-Warszawa. Leciałem spotkać się ze Szczepanem, Justyną, Guzym i Stefanem, a zanim choćby ich zobaczyłem, już zdążyłem obejść kawał Barri Gotic z Marcinem, który akurat wpadł z wycieczką z Lloret del Mar. Potem szaleństwa czwartkowej nocy ze wspomnianą ekipą i kilkanaście nietrzeźwych godzin później spotkanie z będącą na Erasmusie na UAB Gosią. A że Gosia nie przyszła sama, tylko z sympatyczną włoską koleżanką (zdaję się, że Elen- si, estoy caliente!), a że w naszym hostelu szybko poznaje się nowych ludzi, a że Elen miała innych znajomych w Barcelonie, a że ci znajomi mieli koleżankę, która tego dnia obchodziła urodziny, a że akurat robiła z tej okazji domówkę... W każdym razie dzięki Gosi i temu splotowi wydarzeń ta noc nie mogła być nudna. I szkoda tylko, że Hiszpanie mają zamiłowanie do stania wielką grupą na jakimś placu w oczekiwaniu na kogoś, kto być może kiedyś istniał, a być może dopiero się urodzi, przez co nie udało się dopełnić wieczoru akcentem klubowym w większym gronie. Zresztą... nie wiem czy wykrzesałbym jeszcze tego dnia siły.

Siły najlepiej regeneruje się na plaży, a do tej z hostelu nie mieliśmy daleko. Wygrzewanie się dopełniliśmy ze Szczepanem i Guzym walcząc z ogromnymi falami i ze spadającymi... ech, wychodząc rano nie wiedzieliśmy, że będziemy się kąpać! Wiedzieliśmy za to, że następnego dnia ruszamy bladym świtem do Andory, ten wysiłek porannego wstawania wymusił na nas (poza Justyną i Guzym- mieli dojechać później) pan Robert. Pan Robert jest kierowcą wyścigowym i tamtego dnia miał startować wczesnym popołudniem czasu zachodnioeuropejskiego w Grand Prix Singapuru, a my chcieliśmy ten występ zobaczyć. Nam się udało, naszemu Mistrzowi poszło trochę gorzej (idiotyczne przepisy!), a najgorzej na tym naszym wstawaniu wyszli współmieszkańcy hostelowych pokoi- ledwo ciepli i potwornie śpiący pewnie nie mogli pojąć, że ktoś wstaje i wychodzi chwilę po ich powrocie z imprez. A my dopiero dzień później wiedzieliśmy, że na La Rambla o 7 rano jest znacznie więcej życia niż w Andorra La Vella w godzinach szczytu.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

No nie, na chwilę spuszczam z oka co tu się dzieje i już do przejrzenia całą księgę wpisów.

Boże, Rafał chyba czas wysłać do Madrytu dobrą ekipę "sprzątającą" by z kimś zrobiła co trzeba, bo mnie właśnie pewien fakt zaczął lekko irytować. Czemu ktoś ma jeden rok spędzić w Hiszpanii bez większych obowiązków, podczas gdy ja mam jeden rok w Polsce pełen (dobra są też przyjemne chwile np: 2:1 dla Polaków niedawne ;p) ... pełen czarnych kotów, obślizgłych żab, wijących się żmij, ośmio-nożnych robali i innych życiowych straszydeł.

Dramat ;]

rafał pisze...

mecz Polaków też oglądaliśmy! i sorry man, ale ja tu mam masę obowiązków! a na ekipę czekam i tak:>