3 października 2008

Próxima estación: Barcelona

Pomyślałem, że wpisy poświęcone krótkiemu wypadowi do Barcelony i Andory zacznę od tego, co napisałem kiedyś po swojej pierwszej wizycie w Katalonii. Odczucia dotyczące Barcelony, o których wspominam w tylko trochę przeredagowanym tekście, są ponadczasowe.

Ze wszystkich stolic jakie zdołałem odwiedzić (nie tak znowu mało- Londyn, Paryż, Praga, Wiedeń, Budapeszt, Ateny, Stambuł, Amsterdam, Tunis, Belgrad, Dubrownik), to właśnie ta, zgodnie z oczekiwaniami, najbardziej przekonała mnie do siebie atmosferą i przede wszystkim różnorodnością. Oczywiście, zaraz miłośnicy geografii (których cenię tylko trochę mniej od miłośników historii) zakrzykną, że przecież ani Barcelona, ani tym bardziej Dubrownik, nie są stolicami, a Amsterdam kosztem Hagi jest nią tylko z nazwy. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale tęgim umysłom wyjaśniam, że Barcelona to stolica Katalonii (dziś część Hiszpanii z szeroką autonomią, a kto wie co będzie jutro?), Dubrownik w Średniowieczu stanowił siedzibę parlamentu wolnej republiki kupieckiej (Raguzy), zaś Amsterdam jest przecież stolicą aborcji, eutanazji i palonego zielska.

Barcelona poddaje pod wątpliwość sensowność dokonywania powierzchownych ocen i wyciągania zbyt szybkich wniosków (to można zresztą odnieść do całej Hiszpanii). To kraina paradoksów. Jak to się dzieje, że jej mieszkańcy nie myją rąk po wyjściu z toalety, a potrafią miasto utrzymać w takiej czystości i porządku? Dlaczego Katalończycy, nie mający pojęcia o zorganizowanym dopingu, traktują piłkę nożną jak religię i szczycą się jedną z najlepszych drużyn Europy ostatnich lat? Jakim cudem Hiszpanie, którzy zdają się wyjątkowo mało zapracowanym narodem, jakby cały rok mieli fiestę, mogą sobie pozwolić na regularne stołowanie się w kafejkach i restauracjach, gdy ich ceny wyraźnie od tego odstraszają? Kiedy i w jaki sposób zdążyli zbudować tak imponującą sieć metra w Madrycie (ponoć najgęstsza na świecie w przeliczeniu na mieszkańca) i w Barcelonie? I wreszcie kiedy znajdują czas na regenerację i sprawy rodzinne, kiedy jednocześnie wyznaczają nowe standardy pojęcia „życie nocne”? Dla nich zabawa poprzedzona biesiadowaniem ma swój początek dopiero po północy, a dzień żegna się ostatnimi drinkami już dobrze po świcie.

Spacerując po mieście Gaudiego, w rozważania na temat tego, czy wyżej cenię gotycki styl zabudowy, czy jednak to secesja lepiej mnie nastraja, a może konwencja pójścia w stronę nowoczesności, w to wkradała się mała wredna myśl. Zaraz, zaraz, przecież Warszawa też kiedyś czarowała przyjezdnych. Stanowiła chlubę jej mieszkańców, także ze względu na przepiękną secesyjną panoramę. Dziś stolica betonu (chociaż cholera wie z czego Ruscy ten pomnik (PKiN) Stalinowi postawili), dziś krajobraz pozbawiony kompozycji, z wolnością architektoniczną posuniętą tak daleko, że w konkursie na najlepszy projekt dla Muzeum Sztuki Nowoczesnej pierwsze miejsce różniło się tak diametralnie, w każdym detalu, od drugiego nagrodzonego, że obrany kierunek najwyraźniej znaczenia nie ma. Czy tak, czy siak, to co powstanie, pasować do reszty krajobrazu nie będzie. Jedna banda chuja obróciła moją Warszawę w 85% w ruinę, a druga banda chuja, która po niej przyszła, dokończyła dzieła zniszczenia odbudowując ją tak, by starym mieszkańcom ze zgryzoty flaki same wyszły na wierzch. Secesję zastąpiono monumentalnym socrealizmem. I tak, o dziwo, nowy pomysł na zabudowę nie oszpecił całego miasta, wszystko co pozytywne z pomysłów komuny stawiając na Mariensztacie.

I tak przychodzi mi Warszawę kochać („i w ogóle i w szczególe i pod każdym innym względem”) za jej i moją historię, Barcelonę za poczucie niezależności, za wygląd i za atmosferę, ale tylko wtedy, gdy w chłonięciu jej nie przeszkadzają tłumy ludzi. Chyba, że są to tłumy przewalających się studentów z puszką piwa, tudzież butelką wina w ręku, śpiewających (zawodzących) i wykrzykujących coś w każdym możliwym języku w metrze. Humana non sunt turpia, mawiali...

I wcale się nie dziwię, że tylu znanych twórców przygarnęło to miasto- spacer jego uliczkami, alejami, przystawanie na placykach, gaszenie pragnienia wodą z licznych fontann, zaglądanie do antykwariatów- trudno o lepszą inspirację!

Mimo wszystko, dla tych, którzy myślą, że dłuższy zagraniczny wyjazd może pozwolić zapomnieć o pełnej wad, ale rodzimej Warszawie, zamieszczam fragment jednego z najlepszych kawałków warszawiaka zwanego Eldo:

„Bohaterowie śpią na Cytadeli stokach,
pod brzozowym krzyżem na Powązkach.
I wkurzaj się na nasz charakter strączku łuskany,
spytasz skąd jestem, powiem z dumą: z Warszawy!”

4 komentarze:

magda m pisze...

PKiN jest budynkiem bardziej z piaskowca niż z betonu. gdyby go odczyścić prawdopodobnie możnaby się nim zachwycać. ja tam go lubię.

Barcelona ma wszystko !

Anonimowy pisze...

Stolicą jakiego kraju jest (zanaczam JEST (nie "był")) Dubrovnik?

Anonimowy pisze...

Tak właśnie sie kończy jak człowiek rwie sie do komentowania tekstu, którego nie przeczyta sie do końca. Tak, jest mi wstyd:)

rafał pisze...

Ha! Udało mi się złapać w pułapkę nawet tak bystrego obserwatora jak Marcin:)