15 października 2008

Odyseja po N.I.E. 2008

Numer Identyfikacyjny Obcokrajowców (extranjeros) dostałam 2 lata temu w Maladze. Tzn. tak mi się wydawało. Problem w tym, że papierek który to potwierdzał został gdzieś w Barcelonie, może u przedstawicieli pewnej chińskiej sekty, może u absolwentów Audiovisuales... w każdym razie zaginął i już się nie odnalazł.

Mimo wszystko myślałam, że jestem sprytna. Na wszelki wypadek zapisałam sobie nr NIE y SS (spokojnie, chodzi o seguridad social, czyli ubezpieczenie społeczne) na świstku papieru, który włożyłam do portfela i który, o dziwo, mimo mojej wrodzonej skłonności do zapodziewania wszystkiego, mam do dzisiaj.

Całe to moje myślenie wzięło w łeb na pierwszej poważnej rozmowie o pracę. Zadzwonili do mnie, strzał w 10!- ze szkoły językowej, w której miałabym zostać recepcjonistką. TEORETYCZNIE żeby pracować w Hiszpanii w ogóle nie potrzebny jest nr. NIE. TEORETYCZNIE, jako członek UE mam prawo do podpisania umowy na paszport. TEORETYCZNIE też na paszport można tu otworzyć konto w banku i starać się o stypendium... Zresztą co mi tam całe to "teoretycznie", numer przecież mam- dostaje się go raz na całe życie. Nawet jeśli Cię deportują, nie usuwają twojego nazwiska z rejestru extranjeros.
Niestety, na spotkaniu poproszono mnie o kopię dokumentu nadania NIE, bo choć niektóre firmy zatrudniają na paszport to oni nie mają takiego zwyczaju. I w tym momencie poczułam jak ziemia osuwa mi się pod nogami. Tydzień wcześniej umówiłam się na spotkanie w sprawie kopii NIE. Na pierwszy możliwy termin, czyli - na 15 stycznia!

Pomysłów na rozwiązanie problemu było kilka. Naprawdę dobrych zdecydowanie brakowało. Zaczęłyśmy od wizyty u prawnika zajmującego się sprawami dotyczącymi... uchodźców. Przygotował nam specjalne pismo, w którym wyjaśniał podstawy prawne pozwalające na podpisanie umowy na nr. paszportu, ale wobec policyjnej biurokracji i 4-miesięcznych kolejek był bezradny.

Problem istniał nadal. Wyrobiłam sobie ten nr w Maladze, ale jakieś 3 tygodnie temu zameldowałam się już w Madrycie. Bałam się przekombinować, pojechać do Malagi, gdzie podobno załatwia się to od ręki, i zostać odprawiona z kwitkiem po 7 godzinach nocnej jazdy autobusem, z portfelem lżejszym o 36 euro wydane na bilety. Pozostawiłam więć sprawy własnemu biegowi licząc na to, że same się rozwiążą...

...mijały dni i tygodnie wypełnione spotkaniami o pracę i pierwszymi wykładami (mam zajebiste studia!- ale o tym kiedy indziej)...

Aż wreszcie w czwartek German (Argentyńczyk, o którym wspominał R.) zaproponował, żebym zabrała się z nim do Malagi. Powiedziałam 'jasne', potem pomyślałam, i doszłam do wniosku, że jest to chyba najlepsze, jeśli nie jedyne, co mogę zrobić.

Wyjechaliśmy przed piątą. 5 osób, radio i jedziemy. Uwielbiam ruszać gdzieś tak rano. To tak jakbym zaczynała podbój świata. Mijaliśmy puste ulice, domy z ciemnymi oknami, kilku nieszczęśników zaczynających pracę o barbarzyńskiej porze, mijaliśmy całą tę codzienność i rutynę, płatki z mlekiem, kłótnie o łazienkę, tłok w metrze. Świtało kiedy przejeżdżaliśmy przez Despenaperros. Nawet jeśli tym razem przyświecał nam bardzo konkretny i przyziemny cel, w samej tej jeździe było coś niesamowitego.

Dotarliśmy ok. 11. Przed uniwersytetem studenci parkują samochody w 2 rzędach i nie zaciągają hamulca, jeśli chcesz wyjechać przepychasz te co cię blokują.

Na policji poszło łatwo, trochę tylko musieliśmy postać. Pani do której podeszłam wyglądała na uosobienie wredoty i bałam się, że to ta sama która powiedziała Milenie, że skoro jej syn nie ma stypendium (do którego potrzebny jest nr DNI albo NIE), to Milena też się bez niego obejdzie. Ale pierwsze wrażenie okazało się mylne, a pani przemiła. Zdobyłam się na odwage i powiedziałam, że mam już numer. Ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam, że ktoś odnotował już w systemie zameldowanie w Madrycie, ale szybko zapewniłam panią, że mieszkam w Maladze i chwilę potem odebrałam przedmiot pożądania- zieloną kartkę z numerem.

Spełnieni i zadowoleni poszliśmy do centrum na obiad, a nogi same nas niosły. Potem w towarzystwie trzech butelek wina spędziliśmy cudowne popołudnie na plaży. Przy tak silnym wietrze pływanie nie wchodziło w grę, ale siłowanie się z falami owszem :) Czułam się 'having time of my life'. Jeśli mogłabym jeszcze chcieć czegoś więcej, to żeby był tam ze mną Rafał i żebyśmy mogli tam zostać na dłużej.

0 komentarze: